sobota, 26 marca 2011

Love In The Time of Cholera

Nie ma rzeczy niemożliwych...

Tak naprawdę ten ostatni post tego bloga, który właśnie publikuję był pierwszym, który napisałem. Nie było sensu ani potrzeby jakkolwiek go zmieniać poza dodaniem powyższego zdania wstępu. Nie trzeba bowiem jechać na koniec świata, aby mieć pewność, co jest w życiu najważniejsze. Nie trzeba także zawsze przelecieć dziesiątek tysięcy kilometrów, by szukać lepszego miejsca. Warto natomiast zawsze marzyć, a czasem to wymaga odrobiny szaleństwa.

Nie ma wiec rzeczy niemożliwych, bo jak tuż przed wyjazdem przypomniała mi to bardzo mądra osoba, wystarczy przecież jedynie (a może aż) czegoś naprawdę mocno chcieć, aby to się spełniło.

Te trzy miesiące były wspaniałe: trochę jak bajka, trochę jak przygoda, trochę jak zagadka – trochę jak życie! Bo czy kiedykolwiek wiadomo do końca, co przyniesie kolejny dzień?!

Za kilka godzin wystartuje samolot, w którym rozpocznie się moja podróż do domu. Można spokojnie przy tej okazji powiedzieć, ze czasem faktycznie, Polska może nie jest idealna (bo istnieją też koncepcje, że takich rzeczy po prostu nie ma), ale z każdą kolejną podróżą poza granice tego kraju, osobiście utwierdzam się w przekonaniu, że paradoksalnie - cytując pewne, wątpliwej popularności slogany - jednak jest najważniejsza!

Najważniejsza jest właśnie dlatego, że niekoniecznie zawsze tam, ale przecież choćby dzięki niej, można spełniać te największe marzenia... Zapowiada się wiec jeszcze ciekawsza przygoda, której nie mogę się już doczekać! Pora wracać :)

Do zobaczenia!


PS: Bloga tego dedykuję wszystkim Wam, którzy śledziliście te przygody, wspieraliście mnie, komentowaliście te wypociny i traciliście wzrok próbując doczytać się jakiegokolwiek sensu…

W szczególności tym, bez których powyższe byłoby niemożliwe tj. Ani, Waldkowi i Uli.

W tym czasie stali się Oni dla mnie bliscy jak rodzina.
Dziękuję!



sobota, 19 marca 2011

On The Origin Of Species

Nadi (Fiji)

(14 – 19.03.2011)

Rozpoczęło się od nocy na lotnisku w Auckland, do którego dojechałem jakoś po godzinie 10 pm dnia poprzedniego, po całodziennej niedzielnej przeprawie przez północną wyspę. Byłem trochę zmęczony, a samolot na Fidżi miał wystartować dopiero o 7:15 am w poniedziałek czternastego marca. Ciekawiło mnie czy będę mógł pozbyć się głównego bagażu nadając go już teraz na poranny lot i spokojnie przejść do strefy pozagranicznej lotniska, gdzie miałem nadzieję poszwędać się po sklepach wolnocłowych, a może także trochę zdrzemnąć. Głównie zrealizowałem to drugie kiedy okazało się, że są tam bardzo komfortowe warunki do spania: skórzane kanapy, fotele wygłuszające, leżanki… do wyboru do koloru. Ponadto po jedenastej, gdy kończyły się odprawy ostatnich samolotów zrobiło się tam kompletnie pusto. Zasnąłem.

Kolejne, co pamiętam jak przez mgłę, to że jakaś pani ze służb mundurowych budzi mnie, przeprasza najmocniej, że to robi, ale musi spisać moje dane i chce zobaczyć kartę pokładową. Ja w amoku coś tam jej dałem i powiedziałem, po czym ona życzy mi dalej spokojnej nocy i obiecała, że już nie będzie nachodzić. Pomyślałem sobie wtedy, gdy zobaczyłem, że jest jakaś 3 am, a ja przespałem jak zabity pół nocy już, że może lepiej jakbym np. nastawił sobie budzik na jakąś siódmą – żeby może chociaż lotu nie przegapić. Następne, co pamiętam to właśnie ten dźwięk alarmu, no i to że zasnąłem w pustej hali, a teraz setki ludzi kręciły się w najlepsze w około – niewiarygodne, że wszystko to przespałem w najlepsze…!! To chyba musiało być takie odreagowanie po dwóch tygodniach spania na karimacie.

Lot przebiegł sprawnie i szybko, a lądując koło Nadi na Fidżi już na lotnisku widać, że to inny świat. Fidżi leży praktycznie na tej samej długości geograficznej co Nowa Zelandia, a nawet lekko dalej na wschód. Mimo tego zarzucono tu pomysł korzystania z czasu letniego, co skutkowało w tym wypadku cofnięciem zegarka o godzinę i tak lecą trzy doleciałem tu już o 9 am (później o 6pm zaczynało robić się już ciemno). Na lotnisku idzie się z samolotu chodnikiem na zewnątrz terminala jakby tarasem i tak do samej odprawy celnej… przed którą gra lokalna orkiestra w rozchełstanych koszulach z bałałajkami ;) Tutaj do 30 dni można wjechać turystycznie bez problemu i bez zbędnych pytań. Jak się wkrótce mogłem przekonać jest to chyba generalnie akurat jedyny powód jaki ktokolwiek mógłbym mieć!

Taksiarz-hindus, oczywiście nie włącza licznika tylko pyta dokąd jechać. Ja stwierdzam, że do Club Fiji Resort jakieś 6km od lotniska. Na co słyszę o nie, nie, nie, on wie gdzie to jest, to jakieś 15 minut drogi co najmniej dwa razy tyle. No dobra myślę sobie i pokazuję mu dla informacji mapkę, żeby nie było nieporozumień i od razu zobaczy sobie adres w razie czeg. Plus może bystrzak zauważy iż Google napisało tam jak byk 6,4 km rysując mu jeszcze trasę od samego lotniskowego parkingu. Stanęło na tym, że centralnie zapytałem się ile będzie mnie to więc kosztować taka wspaniała usługa i kiedy rzucił cenę to od razu zasugerowałem, że za tyle to mnie podrzucić może jeszcze do Denarau Port skąd można kupić wycieczkę statkiem np. na jedną z pobliskich wysepek koralowych i potem poczeka na mnie aż zrobię zakupy w spożywczaku w centrum miasta, ostatecznie jak chce to może mnie do resortu zawieźć – cwaniak! Nie miał z tym jednak jakoś problemu i przez kolejne półtorej godziny objechał ze mną jakieś 30 km za zafiksowaną przez siebie kwotę, a ja od razu załatwiłem cały szerego podstawowych spraw. To wszystko pewnie w ramach uknutego tutaj pojęcia „Fiji Time”, co bardziej oznacza, że nikt się do niczego nie śpieszy niż lokalny czas wyspy.

Lokalizacja była super. Co prawda 90% hoteli mieści się tutaj na zamkniętym terenie cypla Denarau (nota bene specjalnie usypanego i zbudowanego tylko dla turystów miejsca). Mój hotelik, który składał się z kilkudziesięciu chatek w niczym jednak tamtym nie ustępowałm, a pod wieloma względami nawet je przewyższał. I to prawda że droga tutaj nie była asfaltowa jak prowadząca tam, ale przecież nie mój samochód jechał, i to prawda, że plaża nie była krystalicznie czysta i piaszczysta – ale tamte też nie są, bo żadne plaże na głównej wyspie Fidżi w odróżnieniu od setek sąsiednich wysepek nie są jakieś ekstra. Ja za to miałem naprawdę lokalną atmosferę, świetną i super miłą obsługę, własną stylową chatkę do dyspozycji, pełno palm kokosowych naokoło z wiszącymi pomiędzy nimi hamakami, parasole i leżaki na plaży, a nawet codzienne wycieczki na pływanie z rurką na rafach koralowych. Nie wspomnę o obowiązkowej lokalnej ceremonia picia Kavy lub zrywania kokosów i degustacji ich zawartości. Wszystko to, aż do soboty za cenę porównywalną z jednym dniem w większości tamtejszych ośrodków.

Typowy sezon na Fidżi zaczyna się dopiero w kwietniu, kiedy rozpoczyna się tam pora sucha i trwa do jakiegoś października mniej więcej. W marcu musiałem liczyć się z codziennymi popołudniowymi deszczami, które są wynikiem bliskiego położenia wysp względem równika. Nie było to jednak w żaden sposób uciążliwe, bo takie burzowe opady były przewidywalne szybkie i nieszkodliwe. Pozwalały za to np. spędzić godzinkę czy dwie na jakimś lunchu przy drinku w lokalnym barze z tarasem i widokiem na ocean.

Tutaj poza doskonałą obsługą, dwójki pracujących na zmiany barmanów, mogłem spotkać wiele mieszkańców resortu, a i często zaglądały osoby postronne. Bardzo szybko przestaje się tu człowiek przejmować tym, że np. zepsute łącze z netem (jedyne dostępne w hotelu) jest już trzeci dzień naprawiane, a koleś co przy tym majstruje już tyle samo dni zapewne wpatruje się w tę jedną skrzynkę z dwoma rozłączonymi kabelkami w środku i rozkłada bezradnie ręce :)

To co mnie jednak najbardziej pasjonowało to dwójka ludzi, którzy na plaży pod tarasem dzień w dzień majstrowali wodnopłat. Autorska konstrukcja była bardzo ciekawa i miałem nadzieję, że doczekam przed wylotem fazy testowej. Udało się zarówno mi obejrzeć loty jak i tym panom nie roztrzaskać się, kiedy przyszło co do czego – a latało to całkiem nieźle muszę powiedzieć! (poniżej jeden z łącznie czterech filmików dokumentalnych dostępnych z tej okazji na YouTube)


Do centrum miasta codziennie jeździł z ośrodka mini-van zabierając i przywożąc chętnych. Chyba drugie co do wielkości miasto na Fidżi, tak naprawdę składa się głownie z jednej ulicy, która prowadzi do świątyni, a po jej bokach nie ma nic poza sklepikami i naciągaczami. Idąc tu pierwszy raz masz gwarancję, że poznasz połowę mieszkańców, a to tylko dlatego, że druga połowa nagabuje innego z dwóch turystów odwiedzających to miejsce danego dnia. Z tego co widziałem i co mnie też zaskoczyło, to to, że chyba z połowa mieszkańców Fidżi to hindusi a druga połowa to lokalni – tak mniej więcej tu to wyglądało i wszystko, ale to dosłownie wszystko opiera się na turystach, mimo to zupełnie nie widać gdzie lądują zostawiane przez nich tutaj fundusze, chyba się dematerializują.

Była też obowiązkowa wycieczka na jakąś bardziej izolowaną wysepkę. Miała to być pierwotnie „Mala Mala”, którą wybrałem jako faktycznie niezamieszkałą. Defekt łodzi nie został naprawiony do środy, kiedy miał odbyć się rejs (pewnie ten sam majster od netu się tym też zajmował) a w zamian za to w czwartek wybrałem sobie nieco dalszą i większą, acz już niestety bardziej uturystycznioną opcję o podobnie brzmiącej nazwie „Malolo”. Ulotka mówiła m. in. „najszybszy katamaran” – wiatr wiał jakoś zawsze dokładnie z przeciwnego kierunku niż ten, w którym ten katamaran płynął i nawet na sekundę nie rozłożono głównego żagla. Niemniej ekipa wycieczkowa złożona raczej z geriatryków miała się za prawdziwych wilków morskich kiedy miniaturowy silniczek ledwo pchał tą gigantyczną łajbę w oczekiwanym kierunku! Muszę jednak powiedzieć, że sama rafa koralowa i te wysepki, do których ostatecznie dopłynęliśmy były prześliczne. Woda jest czyściutka z mnóstwem kolorowych i przeróżnych stworzeń, piasek wręcz biały i krystalicznie czysty, wszystko na wyciągnięcie reki – a wygląda to naprawdę tak, jak na niektórych pocztówkach!

Ten tydzień w każdym momencie był zupełnie różny od wszystkich minionych. Ciężko było się rozstawać z Fidżi ale samolot już czekał. Na lotnisku też tak łatwo nie chcieli mnie wypuścić i po absurdalnych stwierdzeniach lokalnych władz na tamtym obszarze, musiałem pozbyć się resztki pasty do zębów i takiej samej śladowej ilości kremu do opalania – bo pierwotne opakowania były większe niż 100 ml (mimo że przepis odnosił się jedynie do jednostkowo przewożonej w opakowaniu ilości…) Na „regulaminowe” perfumy i dezodorant musiałem natomiast zakupić przezroczysty woreczek tylko po to, żeby przy pani kontroler je tam włożyć i sekundę potem z powrotem schować do plecaka! No ale nic to – dla odreagowania zakupiłem sobie na wolnocłowym 6 buteleczek (limit to łącznie 2 150 ml) lokalnego napoju Vonu, który od bardzo niedawna jest tu ważony i rozlewany i całkiem mi przypadł do gustu w trakcie pobytu.

Na koniec prawie czterogodzinnego lotu powrotnego, samolot wykonał idealne podejście do lądowania oblatując z jednej i z drugiej strony, na bardzo już niewielkiej wysokości, centrum Sydney – spektakularny widok!

niedziela, 13 marca 2011

Through The Looking-Glass

Wellington (New Zealand)

(06 – 13.03.2011)

Wiemy już że pogoda przywitała mnie mizerna sobotniego wieczoru. Czego nie wiemy to to, że podobnie jak w Auckland, tak też w Wellington był spory problem z upatrzeniem jakiegokolwiek miejsca na rozbicie namiotu. Tak naprawdę dwa bite dni jeszcze w Aucklandzkiej bibliotece zajęło mi wyszperanie w necie pola namiotowego przy jednym jedynym hotelu dla tzw. bacpackerów, który oferował taką opcję. Wydawało się super, bo było to przy minimalnej cenie, super blisko samego centrum miasta, tuż u podnóża Mount Victoria. Zajechawszy tam wszystko było dobrze do momentu kiedy koleś z recepcji stwierdził, że pewnie nie ma problemu i mogę się tam na tydzień zatrzymać ale nie wie, czy jest tam miejsce akurat dzisiaj, bo jest jakiś koncert na który wszyscy przyjechali – i muszę najpierw sprawdzić… No cóż myślę sobie, rozumiem że wbić się do pokoju może być trudno do kogoś, ale na jakąś łąkę to chyba nie powinno być problemów… Okazało się to faktycznie trudne ogromnie, kiedy całkiem duży trawnik tego wieczoru był jeden przy drugim usłany kolorowymi namiotami tak, że miejscami nogę było trudno postawić, a co dopiero myśleć o wbijaniu śledzia. W jednym kącie wypatrzyłem ostatecznie pod jakimś krzakiem miejsce - na pewno nie optymalne, ale wystarczające, żeby wcisnąć jeszcze mój namiot.  Przy latarkowym oświetleniu o zmroku rozstawiłem kolejny raz przenośny domek.

Tej nocy prawie nie spałem i tylko zastanawiałem się czy konstrukcja wytrzyma. Deszcz jeszcze pół biedy, ale wiało przy tym tak przeraźliwie, że mimo iż mój namiot stał w kącie osłonięty w większości przez płot i krzaki telepało nim na wszystkie strony. W trakcie kilku z wielu pobudek słyszałem, że niektórzy sąsiedzi nie mieli tyle szczęścia i ich domki albo pozrywało, albo rozszarpało tego wieczoru. Nastał ostatecznie ranek szóstego marca, a skoro świt, gdy tylko wychyliłem nos na światło dzienne okazało się, że znaczna część łąki byłą już opustoszała. Zamiast jednak przenosić namiot w inną lokację pomyślałem, że lepiej będzie go raczej umocnić skoro dał już tu raz radę, szczególnie że wcale mniej nie wiało. Dobiłem na max’a śledzie i już przy normalnym świetle bardziej profesjonalnie naciągnąłem linki, niezwłocznie potem ruszyłem zobaczyć jak to prezentuje ta stolica Nowej Zelandii.

W tamtą niedzielę nie zachwyciła jednak niczym szczególnym, był to na szczęście jednak ten przypadek, kiedy pierwsze wrażenie okazuje się kompletnie nieistotne. Prognoza mówiła, że do czwartku będzie kiepsko, co mnie załamało pierwotnie, ale już w poniedziałek zaczęło się przejaśniać, a wtorek był wprost idealnie słoneczny. Dzięki temu jasnym stało się, że jest to doprawdy urocze miasto. Niewątpliwie najładniejsze pod względem zagospodarowania zatoki i przyjazności dla ludzi.

Praktycznie na całej centralnej długości linii brzegowej ciągnie się rodzaj deptaka z mnóstwem kawiarenek i pubów oraz tysiącem ławeczek. Niby nic takiego, ale kiedy okazuje się jak pięknie z jednej strony tej drogi prezentuje się cała zatoka i przeciwległe brzegi, a z drugiej widać dokładnie linię naszkicowaną przez stykające się z niebem wieżowce, wokół natomiast cisza, spokój, trawka i szmaragdowa woda – nie sposób nie powiedzieć ślicznie! Na dokładkę na całym tym obszarze działa publiczne Free WiFi – bardzo mądre rozwiązania – podoba mi się…. :)

Niewątpliwie część rzeczy w okolicy po prostu trzeba zobaczyć, jak np. Te Papa – czyli takie pewnie nie jedyne, ale największe muzeum Nowej Zelandii. Słowo muzeum konotacyjnie może być trochę mylące, bo zarówno sam budynek jak i cała w nim ekspozycja to nówka sztuka. Eksponaty też bardziej opierają się o zasadę przeżyj niż zobacz. I tak w jednym pomieszczeniu można wejść do chatki gdzie symulowane są różne stopnie trzęsienia ziemi, w innym po multimedialnej prezentacji można dźwigać różne rodzaje skał, które wypływają tutaj z roztopionego wnętrza ziemi. Mi chyba najbardziej spodobała się rozbebeszona po całej ekspozycji ogromna kałamarnica, która pływa w okolicznych wodach – tutaj można się było przekonać, że samo jej oko jest wielkości piłki tenisowej.

Innymi obowiązkowymi miejscami są oczywiście bardzo ciekawy, względnie nowy budynek Parlamentu, czy katedra – ta nowa może mniej, a ta stara znana teraz jako drewniany Old St. Paul’s jak najbardziej tak. Szczególnie natomiast podobały mi się dwa miejsca trochę mniej katalogowe.
Pierwsze z nich to Matiu / Somes Island, czyli wysepka na środku zatoki, do której jest się jednak bardzo trudno dostać, a żeby już móc wyjść z promu (który jedynie trzy razy dziennie tam zawija – więc lepiej się nie spóźnić na ten powrotny przed 2 pm) trzeba przejść dokładne oględziny pod kątem nie przemycenia czasem jedzenia, jakichś nasion, nie mówiąc już o zwierzętach. Wszystko dlatego, że wysepka ta, po wielu latach używania jako stacja kwarantanna, a w czasie wojny jako idealna miejscówka dla zainstalowania dział obronnych, od kilkunastu lat przechodzi program rekultywacji do stanu pierwotnego. Już teraz robi to ogromne wrażenie kiedy spotkać tu można unikalne gatunki jaszczurek czy wszelkiej maści żuczków, a oryginalne rośliny zdążyły przez ten czas całkiem wysoko urosnąć zakrywając kompletnie pozostałości dawnych budowli na wyspie.

Drugą naprawdę ciekawą lokalizacją jest czubek góry nazwanej imieniem Victorii. Droga podejścia jest bardzo stroma bo przesuwając się poziomo może kilkadziesiąt metrów trzeba wznieść się aż prawie dwieście ponad wody zatoki. Warto jednak troszkę się przemęczyć bo to co widać stamtąd bije wszelkie rekordy fajności ;) Po pierwsze widać lotnisko. Ktoś powie lotnisko jak lotnisko, bo pewnie nie widział tego, którego pas startowy zaczyna się i kończy w oceanie, a znajduje się na wysokości zaledwie kilku metrów nad powierzchnią na bardzo wąskim skrawku lądu. Dla niwelacji powierzchni podobno ścinano specjalnie tu całe górki. Kiedy już się napatrzyłem, na horyzoncie pojawił się samolot podchodzący do lądowania (wszystko w scenerii wschodzącego słońca). To też nie była żadna szczególna maszyna, ale w takiej odległości od pasa podejście obserwuje się już widząc samolot z góry poniżej poziomu stóp – to często się raczej nie zdarza…


Kończąc te zachwyty jedno dla „ochłody” trzeba powiedzieć na pewno. Co jak co, ale tutaj dało się już odczuć, że lato na półkuli południowej powoli się kończy. Były tu noce gdy temperatura spadała do 10-11 stopni Celsjusza przy odczuwalnych wartościach na poziomie 6 stopni. To już lekka przesada jak na lekki namiot i letnią wersję śpiworka. Kończyło się tak, że przed snem ubierałem na siebie połowę chyba walizki. Dni były jednak wciąż ładne, kiepskie początkowe prognozy się nie sprawdziły – a to najważniejsze!


Ostatniej niedzieli dzięki temu mogłem w drodze powrotnej do Auckland (skąd startował samolot na Fiji) zachwycać się po prostu rewelacyjnymi krajobrazami Nowej Zelandii. Żałowałem nawet, że kierowca tak się śpieszył, bo chętnie w wielu miejscach bym przystanął na dłuższą chwilkę. Dziwnym trafem pasażerowie jakoś nie mieli (lub nie oznajmiali) potrzeb fizjologicznych, no i niestety – wszystko co widać poniżej jest tylko widokiem z okna :(

sobota, 5 marca 2011

Alice's Adventures In Wonderland

Auckland (New Zealand)

(27.02 – 05.03.2011)

Późnym popołudniem w ostatnią niedzielę lutego czekałem już na lotnisku w Sydney. Bynajmniej nie żeby wracać, ale z perspektywą odwiedzenia zielonej krainy, w której prawdopodobnie jest więcej zwierząt hodowlanych niż wszystkich mieszkańców. W Nowej Zelandii miałem wylądować niedługo przed północą dodając sobie jeszcze dwie godziny zmiany czasu na zegarku tak, aby był zgodny z tymi w Auckland. Największą atrakcją na lotnisku był oczywiście wolnocłowy i nieopodatkowany sklep Apple’a – fantastyczna opcja, gdybym o niej wiedział wcześniej powołałbym specjalny fundusz celowy! Sam lot linią Pacific Blue był bardzo spokojny i raczej senny. Kolejny raz udało mi się dostać miejsce przy oknie, ale tym razem za pasażera miałem takiego typowego Maorysa, sympatyczny bardzo koleś… no ale siedząc zajmował połowę mojego i sąsiedniego fotela. Za bardzo nie dało się z tym nic zrobic :)

Obywateli UE wjeżdżający np. turystycznie do Nowej Zelandii nie muszą posiadać wizy na pobyt do trzech miesięcy. Niemniej dosyć ostro zostałem przepytany na lotniskowej granicy celnej po co, skąd, dokąd, dlaczego itp. Itd.?! Ostatecznie pieczątkę podbito, a ja skoro świt dnia następnego udałem się do Avondale Motor Park – bodajże jedynego miejsca w ścisłym obrębie miasta w jakim oficjalnie mogłem rozbić sobie namiot. W Nowej Zelandii Faktycznie jest mnóstwo pięknych miejsc gdzie tego typu aktywność turystyczna jest nawet promowana i wspierana, wszystkie one są jednak usytuowane z dala od cywilizacji, w parkach narodowych bądź rezerwatach. Ja tym razem, mimo że bardzo chciałem, nie mogłem sobie pozwolić na takie zabawy. Głównie dlatego, że wszystko spakowane było w tę samo walizkę podróżną, z którą tu przyjechałem i w odróżnieniu od plecaka turystycznego jest ona łatwiejsza w użyciu, ale tylko w granicach litych dróg i chodników.

Droga z lotniska jest bardzo łatwa prosta i przyjemna a wszystko dzięki bardzo dobrej komunikacji. Airbus (tu to oznacza specjalny autobus) kursuje co 20-30 minut między lotniskiem, a centrum Auckland. Tam bez problemu można przesiąść się na jakiś miejski autobus lub jak w moim wypadku kolejkę, która zabrała mnie sześć czy siedem stacji dalej do dzielnicy Avondale. Na miejscu byłem o godzinie 8 am tuż przed otwarciem tzw. recepcji i niezwłocznie przystąpiłem do rozkładania namiotu/domku na kolejny tydzień. Poszło idealnie łatwo, a cała konstrukcja naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie – szczególnie, że namiot de facto dwu osobowy, był bardzo solidny i duży po rozłożeniu i aż nie wierzyłem jak wyszedł z tak małego opakowania, które nawet ¼ walizki mi nie zajmowało! Pewnie przy składaniu już tak idealnie nie będzie ale co tam, postanowiłem sobie tym póki co nie zawracać głowy bo jeszcze masa czasu przede mną a tydzień dopiero się zaczynał w ten poniedziałkowy poranek.

Dwie a właściwie nawet trzy rzeczy mogłem powiedzieć od razu o Nowej Zelandii, jak się okazało nie pomyliłem się, a wrażenia te tylko utwierdziły się w czasie dalszego mojego pobytu tutaj. Po pierwsze jakimś cudem w radiu, które słyszało się tu na każdym kroku leciała naprawdę doskonała muzyka, począwszy od lotniska, przez Autobus i nawet toaletę w caravanparku… Po drugie było tu bardzo ładnie, trudno to opisać, ale już z samolotu oświetlone nocą wyspy i wieżowce w centrum miasta ze słynną wybijającą się wysoko SkyTower robiły duże wrażenie. Po wylądowaniu już o poranku gdy niebo zaczęło zaledwie się przejaśniać zrobiło się bardzo kolorowo, a jednocześnie stylowo. Okazało się z bliska, że wszystkie budynki, stacje, biura są wyjątkowo przemyślnie zaprojektowane zarówno funkcjonalnie jak i chyba nawet bardziej wizualnie, by nie powiedzieć designe’rsko! To wrażenie, jak się potem okazało dotyczyło nie tylko samego miasta ale potwierdziło się w czasie podróży po wyspie, gdy okazało się, że natura jest tu niemniej oryginalna, ale o tym za czas jakiś. Po trzecie było tu zdecydowanie taniej niż w Australii gdzie każdą cenę z grubsza mnożyłem sobie przez trzy, a tutaj często niższe nominalne wartości tych samych artykułów wystarczyło, że ostrożnie przez dwa z okładem multiplikowałem.

Samo Auckland położone jest w terenie mocno górzystym (jak w sumie większość Nowej Zelandii) kształtowanym w tej okolicy głównie przez działalność wulkaniczną. Powodowało to to, że wyjątkowo mocno czuło się w nogach każdy spacer. Podobnie jak Sydney, Auckland też leży nad zatoką, posiada nie mniej słynny most, który jeszcze wydatniej niż w Sydney skraca potencjalną drogę lądową z jednego brzegu na drugi i ostatecznie tak samo jak stolica Nowej Południowej Walii tak i to miasto, mimo że największe w kraju, nie dostąpiło zaszczytu bycia stolicą państwa.

W odróżnieniu od Sydney jest zdecydowanie łatwiejsze do ogarnięcia, bo po prostu mniejsze. Dzięki temu bez problemu w większość miejsc mogłem dojść pieszo. Kupiony bilet kolejowy na 10 przejazdów starczył mi praktycznie na całość mojego pobytu tutaj. W pierwszych dniach zająłem się bardziej kwestiami technicznymi jak odnalezienie jakiegoś netu, który siedział jak się okazało za darmo w bibliotece. Kupiłem też od razu bilet autobusowy do Wellington (na najbliższą sobotę) i z powrotem (na niedzielę za dwa tygodnie). Kompania która oferowała tutaj najniższe ceny i bezpośredni przejazd między tymi miastami to „NakedBus”. Trochę obawiałem się, czy aby pod jakąś gwiazdką nie kryje się obowiązek obnażenia przed wejściem do autokaru (celem zminimalizowania wagi zapewne ;) dlatego wyjątkowo dokładnie zapoznałem się z treścią regulaminu, jak to będzie w praktyce – zobaczymy!

Kolejne dni spędziłem na podziwianiu atrakcji miasta, główną z nich widać z oddali. Kraj jest też bardzo przychylnie nastawiony na turystów, bo już na lotnisku czekają na każdego chętnego przylatującego dziesiątki katalogów z informacjami i kuponami promocyjnymi na wszystkie możliwe atrakcje. Dzięki temu wjechałem sobie z rabatem na punkt obserwacyjny SkyDeck położony prawie 200 m powyżej podstawy i mogłem potem skosztować np. dwóch lokalnie ważonych napoi w cenie jednego w orbitującym w chmurach barze. Oczywiście idąc za ciosem skończyło się na czterech w cenie dwóch, żeby nikt nie był stratny… Trochę doskwierał mi brak publiki, aby pokusić się o wykonanie skoku SkyJump, w czasie którego człowiek przywiązywany jest zwyczajnie do liny (dokładnie dwóch lin) przypiętej na szczycie wieży i umocowanej z drugiej strony przy podstawie. Po czym skacze sobie w najlepsze taki delikwent z nadzieją, że wyhamują go tuż przy zetknięciu z ziemią do jakiejś sensownej prędkości.

Każdego poranka nie potrzebny był nawet budzik do pobudki, bo w okolicy zlatywało się pełno kaczek, które w najlepsze kwakały zapewniając mi także towarzystwo. Zazwyczaj na stacji zalegała fantastyczna poranna mgła, która niesamowicie wyglądała gdy z jednej strony wypluwała by zaraz ponownie pożreć jadące pociągi.

Kolejne dni były bardzo ładne i słoneczne, a w toku moich codziennych kursów do miasta okazało się że ludzie w Nowej Zelandii są wyjątkowo mili i sympatyczni, znacznie inni od pasażerów australijskich pociągów z którymi miałem styczność. Szczególnie sympatycznie było również w okolicach uniwersytetu gdzie na trawnikach kampusu uczelni trwał nieustanny piknik dzień za dniem.

Najgorsze było natomiast to że zupełnie przypadkiem spojrzałem jakoś w tygodniu na sobotni rozkład jazdy pociągów i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że pierwszy z nich w kierunku miasta odjeżdża dopiero w okolicach 8 am kiedy ja już o tej porze mam siedzieć tego dnia w autokarze. Wiedziałem już wtedy, że będzie trzeba coś zakombinować, bo w okolicy kampingu nie było żadnego środka nocnej komunikacji. Skończyło się na piątkowym pakowaniu i nocnym podziwianiu miasta z odrobiną drzemki w poczekalni portowej tuż przy miejscu skąd startował poranny autokar. Składanie namiotu poszło wyjątkowo sprawnie – niesamowite! Co więcej nie trzeba było się także potem rozbierać, kierowca (a może kierowczyni, bo była to pani) również nie była naga, cały bagaż się zmieścił i autobus punktualnie ruszył w stronę stolicy.

Sobota szóstego marca to był pierwszy dzień w Nowej Zelandii gdy pogoda radykalnie się zmieniła. Całą drogę padało i było coraz zimniej. Po drodze mijaliśmy chyba całkiem ładne okolice, ale nie można było zobaczyć nic w szczególe, wszystko przez lejący się deszcz i gęste mgły wilgotnego powietrza. Mi osobiście stwarzało to idealne warunki, by bez żalu głównie odespać minioną noc. Wiedziałem, że będę tą trasą jeszcze wracał za kolejny tydzień, więc miałem nadzieję na lepsze warunki. Tymczasem zbliżała się 8 pm, a autobus z wymienionym po drodze, tym razem kierowcą, zbliżał się powoli do Wellington.


piątek, 25 lutego 2011

One Thousand and One Nights (Part III)

Dzień 15 (12.02.2011)

Ceduna do Broken Hill  

Ceduna to najdalej położone na zachód, jednocześnie ostatnie z nadoceanicznych miast jakie widziałem w czasie tej wycieczki. Ci co uważnie obejrzeli ostatnią fotogalerię, mogli stwierdzić, że słońca to tam jednak trudno było uświadczyć. Niestety kolejny raz moje nadzieje nie do końca się spełniły. Może nie lało jak z cebra, ale dnia wczorajszego przez całą drogę do Ceduny wisiały na niebie grube i szare chmury.

Dzisiaj też się nie poprawiło nic a nic. Od rana wokoło był iście przygnębiający widok a wilgotna zawiesina zalegała w powietrzu. Coż, miałem już doświadczenie w takich sytuacjach więc nie zrażając się tym odpaliłem maszynę i pojechałem w kilka strategicznych miejsc. W Cedunie jest niewątpliwie najdłuższe molo jakie widziałem do tej pory. Jest to bardzo popularne miejsce wśród wędkarzy, którzy w nazwijmy to normalne dni tłumnie oblegają tą wysuniętą w ocean konstrukcję. Tym razem miałem ją na wyłączność. Marne to pocieszenie bo widok był taki sobie a wiało przy tym niemiłosiernie. Podobnie rzecz się miała w okolicach portu i punktu widokowego na sąsiednie wysepki, których kompletnie nie było widać.

Lekko zdegustowany postanowiłem sprawdzić lokalną prognozę pogody i widząc, że nie ma szans na rychłą poprawę, zacząłem pakować manatki. Na kampingu, koło mnie urlopował się jegomość z Zachodniej Australii, który pod nosem przeklinał, że przyjechał tutaj kiedy już cały tydzień ma pogodę kitu. On nie miał za bardzo wyjścia, ja miałem – ruszyłem w stronę Broken Hill z myślą o międzynoclegu w Port Augusta za jakieś 470 km. Kiedy przejechałem ten dystans okazało się że po drodze nie było ani odcinka gdzie widać byłoby błękitne niebo. W zdecydowanej większości padało lub lało wręcz bez przerwy. W takiej sytuacji nie chciało mi się nawet wysiadać z samochodu, więc zacząłem jechać dalej. Sytuacja nie zmieniała się nic a nic i po 800 kilometrach nie mogłem uwierzyć, że tak będzie dalej. Byłem już niecałą godzinkę jazdy od Broken Hill, które też powszechnie słynie ze słonecznego i pustynnego klimatu…

Na szczęście trochę przed zachodem słońca jakieś 50 km od miasta faktycznie zaczęło się przejaśniać. Tak naprawdę to idealnie dało się zauważyć linię, od której zaczynały się wszystkie te chmury, a za którą widać już było lekko czerwonawe, oświetlane zachodzącym słońcem, niebo. Nareszcie jakaś poprawa na sam koniec dnia! Nie zrobiłem już wiele poza ulokowaniem się na parkingu i obmyślaniem planu działania na kolejny dzień.

Dzień 16 (13.02.2011)

Broken Hill

Poranek był super słoneczny. Dawno takiego nie widziałem J Już wczoraj zaplanowałem dokładnie, co chcę zobaczyć, więc niezwłocznie przystąpiłem do realizacji celów. Pierwszą rekomendacją jaką słyszałem kiedyś o tym miejscu, to aby koniecznie zobaczyć obszar zwany The Living Desert and Sculptures, jakieś 6-7 km na północ od miasta. Niezwłocznie, jak tylko się ogarnąłem, tam też podjechałem.

Rzeźby są nieco abstrakcyjne, a zostały postawione na wzniesieniu, z którego widać całą okolicę jak i samo miasto. Zapewne jeszcze bardziej spektakularnie prezentowałyby się o wschodzie lub zachodzie słońca (na pierwszy się spóźniłem, na drugi nie chciało mi się czekać). Najlepsze jest to, że atrakcja ta została tak naprawdę wykreowana z niczego, bo miasto jest raczej typowo górniczym ośrodkiem, o faktycznie ciekawej zabudowie miejskiej. Jak się jednak okazało (o czym jeszcze dalej) ma wiele elementów kompletnie, można powiedzieć, od przysłowiowej czapy – tyle tylko żeby zadowolić turystów ;) Tak i tutaj, w przypływie weny, ustawiono niespełna dekadę temu na górce parę średnio-ociosanych kamieni i teraz jest to na 90% pocztówek z miasta pokazywane. Ładne owszem, ale raczej na pewno nie jest to coś reprezentatywnego…

O wiele bardziej atrakcyjny moim zdaniem jest odgrodzony (nota bene płotem pod napięciem!) obszar nazwany: The Living Desert. Jest to rodzaj rezerwatu i sanktuarium lokalnej fauny i flory. Najlepsze w ciągu ponad godzinnego spaceru były tam kangury! Tym razem było można zobaczyć ich kilka gatunków - większe i mniejsze, szare lub rudawe – słowem do wyboru do koloru. Kompletnie niezainteresowane człowiekiem zazwyczaj robiły swoje. (wszystkie filmiki na kanale YouTube, tu jeden link przykładowy) Z innych atrakcji można było wejść do szałasu aborygeńskiego czy zajrzeć do szybu kopalni.


Miasto jest bardzo bogate w ciekawą zabudowę. Liczne domki z wczesnych lat XIX w. są w świetnym stanie, zamieszkałe do chwili obecnej. Widać też ogromne nastawienie na turystykę. Na każdym kroku czekają tablice informacyjne, ulotki, oznakowane szlaki turystyczne i punkty widokowe. Dochodzi tu do tego, że jednym z monumentów jest np. pomnik w kształcie kolumny poświęcony Tytanic’owi… właściwie to orkiestrze na tym statku, która grała podobno do końca… i nie żeby orkiestra pochodziła z Broken Hill bynajmniej – ale stwierdzono, że miasto to też ma wielu dobrych muzyków i lokalne orkiestry więc czemu ich nie uhonorować i mieć przy tym kolejną „atrakcję”, ot takie luźne nawiązanie ;-)


Dzień 17 (14.02.2011)

Broken Hill do Cobar

W poniedziałek ruszyłem dalej. Na drodze kolejnym miastem było Cobar. Dojechałem tam koło południa. Miasteczko jest małe zaledwie kilkutysięczne, niemniej coś, co szczególnie chciałem zobaczyć to tamtejsza dziura w ziemi. Tak, tak – jest to świeżutki rów, największy na moim szlaku, który jest częścią działającej kopalni odkrywkowej.

Widok naprawdę robi wrażenie. Ogromny lej wykopany w ziemi po zboczach którego non-stop poruszają się pracujące maszyny, jest tak głęboki, że nie sposób było nawet objąć go całego kadrem aparatu, stojąc w znacznym oddaleniu. Co więcej, widać że na bieżąco jest on jeszcze pogłębiany i poszerzany, a na kilku poziomach odchodzą boczne odwierty i wejścia do korytarzy kopalnianych.

Samo miasteczko jest super ciche i spokojne. Nic nie wskazuje na to, że tuż przy jego granicy dzieją się takie monstrualne i hałaśliwe rzeczy. Korzystając z idealnej pogody poszedłem zjeść lunch nad stawem w lokalnym parku i nie mogłem nie skorzystać z okazji uwiecznienia na zdjęciach kilku lokalnych perełek architektonicznych.

Tuż przed zmierzchem wróciłem do miejsca nieopodal wielkiego napisu „Cobar”, widocznego na chałdzie usypanej przed wjazdem do miasta, gdzie był całkiem przytulny parking, na którym już „noclegowały” też inne wypożyczone samochody, a i jeden TIR się zdrzemnął także. Od tego miejsca nie było już nawet 1000 km do Sydney. Faktycznie dystans ten można by na upartego przejechać i w jeden dzień, ale ja miałem jeszcze w planie zajazdy w trzech kolejnych miejscach, w tym jednym jutro, którego chyba najbardziej nie mogłem się doczekać…



Dzień 18 (15.02.2011)

Cobar do Parkes

Jest taki film „The Dish”, który bynajmniej nie jest żadnym cyklem porad kuchennych czy instruktarzem używania naczyń domowych, opowiada natomiast z przymróżeniem oka bardzo autentyczną historię jednego z największych o ile nie największego w dziejach ludzkości wydarzenia. Niewiele pewnie osób, które miało w swoim życiu szansę w nim uczestniczyć zastanawiało się wówczas jak to było możliwe, że cały świat, któremu było to dane, zasiadł wówczas w jednej chwili przed szczytem ówczesnego środka masowej komunikacji – telewizorem. Gdzieś pomiędzy 20 a 21 lipca 1969 roku nadawano tam tylko jedną audycję (i to bez reklam) której istotą było to, że pewien koleś wygramolił się z ciasnej puszki i odcisnął ślad buta na piasku, wygłaszając przy tym kilka patetycznych kwestii. Można z grubsza tak to ująć, ale można też powiedzieć, że wówczas jak nigdy przedtem i nigdy potem, ludzkość przez kilkadziesiąt minut nie była równie zjednoczona, co wtedy gdy Neil Armstrong na oczach setek milionów spełnił jeden z odwiecznych snów o dotknięciu Księżyca.

Wszystko, co wówczas można było zobaczyć, pochodziło zaledwie z trzech anten, które były w stanie odbierać tę transmisję na żywo. Tą, która dała najlepszy obraz i z którą pozostano przez praktycznie całość transmisji telewizyjnej była ta nieopodal australijskiego miasteczka Parkes o średnicy 64 m. Przy wszystkich fikcyjnych elementach przedstawionych w filmie prawdą jest, że faktycznie łamiąc wszelkie zasady bezpieczeństwa i normy techniczne użytkowania obiektu odchylono wówczas talerz o 60 stopni przy niedopuszczalnie silnym wietrze ryzykując przy tym nie tylko zawalenie całej konstrukcji, ale też życie osób tam zgromadzonych. No i czy nie było warto?! (nota bene: NASA ostatnio po wieloletnich poszukiwaniach przyznała się, że prawdopodobnie w toku ówczesnych prac zwyczajnie nadpisała jedyne oryginalne wysokiej jakości nagrania z taśm szpulowych przed konwersją na niskiej jakości sygnał TV tego wiekopomnego wydarzenia, tracąc je bezpowrotnie – to dopiero rozbrajająca szczerość // pewnie po to żeby na zawsze ukryć całą mistyfikację ;->)

Wszystko to, jak się o tym pomyśli, robiło zawsze przynajmniej na mnie spore wrażenie. Tym większe, że ośrodek ten znajduje się kompletnie na jakimś przypadkowym pustkowiu, pośród pól z pasącymi się owcami i tak samo przeszło cztery dekady temu jak i teraz nie przypomina niczego z wyobrażeń większości z nas o tego typu urządzeniach „high-tech”. Może jednak tym większe robi wrażenie, kiedy już z odległości kilkunastu kilometrów widać ogromny talerz. Jeszcze fajniej wygląda to z bliska kiedy okazuje się, jakby stał on niczym przerośnięta antena satelitarna na miniaturowym domku (w którym upchnięto całe centrum sterowania).

Obiekt działa dalej i dzięki licznym modyfikacjom aparatury jego czułość została zwielokrotniona. Poza regularnymi pracami badawczymi wciąż jest w stanie odbierać sygnały wysyłane choćby przez błąkające się już na obrzeżach układu słonecznego sondy Voyager. Niemniej jest daleko mniej czuły niż np. będący na ukończeniu, budowany w Zachodniej Australii przez ten sam instytut CSIRO, radioteleskop ASKAP (Australian Square Kilometre Array Pathfinder) złożony z 36 zsynchronizowanych ze sobą anten.



Dzień 19 (16.02.2011)

Parkes do Orange

Pogoda wróciła do „normy” – z wczorajszego pochmurnego popołudnia dziś rozpadało się na całego. Trzeba oddać sprawiedliwość, że po wczorajszych emocjach, dojechawszy do Orange, dzień ten w zdecydowanej większości przesiedziałem w całkiem przytulnej bibliotece, w której mogłem w spokoju zredagować znaczną część poprzednich tekstów.

Jedynie popołudniem na chwilkę przejaśniło się, dzięki czemu mogłem przynajmniej uzupełnić lokalną fotogalerię.



Dzień 20 (17.02.2011)

Orange do Bathurst

Z wielkimi nadziejami patrzyłem na poranną prognozę pogody bo kolejnego miasta nie mogłem przegapić. Bathurst było pierwszym śródlądowym miastem założonym w Australii. Nie był to jednak oczywiście główny powód mojej tu wizyty. Miasto to słynie bowiem aktualnie raczej z corocznych wielogodzinnych wyścigów samochodowych organizowanych na lokalnym torze rajdowym. Najlepsze jest to, że w pozostałych dniach tor ten jest otwarty dla ruchu, stanowiąc jakby część systemu dróg miejskich. Nie mogłem nie wykorzystać więc takiej okazji!

Pogoda akurat tego dnia jakby na zamówienie dopisała. O poranku dojechałem najpierw do Centrum Informacyjnego skąd w pierwszej kolejności pozyskałem pełne informacje o mieście itp. Główną atrakcję odłożyłem na deser, a póki co poszedłem zobaczyć te historycznie ważne dla początkowych dziejów Nowej Południowej Walii i wczesnego australijskiego osadnictwa obiekty. W mieście aż roi się od starodawnych domków, jednak wiele z nich w odróżnieniu np. od Broken Hill jest w znacznie gorszym stanie. Co mnie tutaj szczególnie dobiło to to, że poza głównymi drogami w bocznych dzielnicach nie było kompletnie chodników przy drogach, co już dobitnie świadczy, że to typowe miasto dla samochodziarzy chyba ;-) Prawda jest taka, że w wielu miastach Australii system komunikacji dostosowany jest głównie dla zmotoryzowanych i sytuacja taka nie zdarzyła się po raz pierwszy. Tym razem skala tego fenomenu była jednak tak duża, że wielokrotnie skutecznie utrudniała opcję pieszej wędrówki.

Nie zraziwszy się jednak przystąpiłem do testowania jakości wspomnianego toru. Już po pierwszych metrach żałowałem głównie tego, że nie jadę tu np. moją Alfą ;) a jakąś przeładowaną „ciężarówą” która na prostych odcinkach jeszcze jako tako dawała radę, ale już pod górkę po serpentynie to ledwo ciągnęła bidulka… Radość niemniej ogromna! Po drodze kilka pit-stopów w tym jeden w najwyższym punkcie góry o wymownej nazwie Mount Panorama.

Głównym czynnikiem ograniczającym mnie przed biciem kolejnych rekordów było paliwo. W takim trybie jazdy jaki zaproponowałem widać było wręcz, jak na moich oczach strzałka paliwa z każdym metrem przejechanej drogi leciała nieubłaganie w dół, a w portfelu jakoś nie przybywało… Po kilku odcinkach z żalem pożegnałem się z torem w głębokim przeświadczeniu, że i tak na pewno wykręciłem na nim najlepszy czas z pośród wszystkich Toyot Tarago, które tam jeździły, i pomimo miejskiego ograniczenia prędkości do 60 km/h (ale klasyfikacja nie była dostępna ;-)

Tutaj moim miejscem noclegowym był parking położony w parku nad rzeczką nieopodal drogi wyjazdowej z miasta w kierunku bardzo już bliskiego Sydney.



Dzień 21 (18.02.2011)

Bathurst (przez Lithgow) do Liverpool

Przedostatni dzień przed sobotnim oddaniem samochodu miał skończyć się już w garażu podziemnym w Liverpool. Droga tam prowadziła bezpośrednio przez znane z wizyty w Ktoombie, Blue Mountains. Ciekawszym miastem po drodze wydawało się Lithgow. Do tej pory nie jestem w stanie powiedzieć, czy takie też było, bo nie było w nim nic widać na odległość powyżej kilkuset metrów maksymalnie – wszystko przez spowijającą okolicę mgłę i unoszącą się w powietrzu wilgoć.

Fajnym elementem wizyty tutaj miała być przejażdżka starodawną kolejką parową (Zig Zag Railway) poprzez okoliczne góry i doliny. W takich warunkach niestety musiałem z tego zrezygnować, bo wszelkie widoki byłyby mocno ograniczone. Niestety już drugi raz w tych górach zastała mnie taka sama sytuacją, tym razem w odróżnieniu od Katoomby nie będzie jednak szansy na powtórkę – a szkoda…

W zamian za to pokręciłem się po miasteczku gdzie po raz pierwszy od wielu dni mogłem nabyć choćby doładowanie do tej chyba arabskiej sieci komórkowej, która poza ewidentną zaletą względnie tanich połączeń do Polski miała też ogromną wadę braku zasięgu poza naprawdę dużymi miastami, tym samym stała się mało użyteczna podczas całej wycieczki, kompletnie inaczej niż planowałem. Patriotycznie patrząc to Plus GSM musi się naprawdę cieszyć, kiedy widzi jak spodobała mi się jego usługa roamingu ;)

Pod wieczór dojechałem do celu. Jednak nie ma to jak miłe powitanie, pyszna kolacja i wygodne łóżeczko do spania. Bardzo sympatyczny wieczór po wszystkich trudach podróży! Jutro już tylko sprawy techniczne, sprzątnięcie, przemycie samochodu i odstawienie go do wypożyczalni, a teraz pora wyspać się w najlepsze za wszystkie czasy!



Dzień 22 (19.02.2011)

Liverpool do Sydney

Zgodnie z regulaminem wypożyczalni przed oddaniem samochodu musiałem mu poświęcić jeszcze kilka minut na ogarnięcie go. Trzy tygodnie intensywnej jazdy i ponad 8 800 km przejechanych kilometrów, zrobiły swoje. Trzeba było troszkę przeszorować samochód. Na szczęści opcja użycia w garażu węża gaśniczego i kubła z wodą była idealna i znacząco ułatwiła całą operację.

Wykorzystując jeszcze pozostały do regulaminowej 2 pm czas, podjechałem z Anią zakupić wyżywienie najbardziej leniwemu, acz głównemu lokatorowi – kotu ;-) Niech się „bestia” cieszy, bo teraz to już do syta przez rok kolejny będzie pewnie mógł się żywić.

Ostatnią trudnością było wytyczenie trasy do Botany Road gdzie znajdowała się wypożyczalnia w taki sposób aby ominąć płatny odcinek autostrady M5, a się nie najechać za bardzo przy tym. Tutaj z pomocą przyszła niezawodna iPhone’owa nawigacja i tak dojechałem o jakiejś 1:30 pm do Jucy Car Rentals. Mój chytry plan, aby oddać samochód ze świecącym pustką bakiem się nie udał, bo stwierdzili, że obciążą moją kartę nie tylko karą (którą znałem i była mniejsza o połowę niż potencjalny koszt napełnienia zbiornika) ale też samym zatankowaniem. Nie chcąc już im tłumaczyć, że i tak im się to nie uda, bo konto też zawczasu przezornie wyzerowałem ;) już dla przyzwoitości zatankowałem im ten samochód na stacji po przeciwnej stronie ulicy, a wracając od sąsiada widziałem, że czeka już na mnie Waldek, który zajechał w międzyczasie zabrać mnie z powrotem swoim służbowym samochodem do domu.

Za dziesięć druga jechaliśmy już w najlepsze do Liverpool, kiedy odebrałem telefon od pani z wypożyczalni przypominający mi o zbliżającym się (WTF - 10 min!!!) terminie oddania auta :-D Jak to dobrze jednak czasem nie polegać na innych… podziękowałem za przypomnienie sugerując grzecznie inwentaryzację środków trwałych – był to mój ostatni kontakt z Jucy Cars, których Toyota idealnie się spisała na trasie zapewniając niezapomniane wrażenia z podróży.

czwartek, 24 lutego 2011

War and Peace

Pojutrze sobota, ostatni dzień przed kolejną większą wyprawą. Tym razem nie będzie już czterech kółek i stałego dachu nad głową. Wszystko co zabieram to dwie nogi, plecak i walizka z upchanym w niej namiotem, śpiworkiem, karimatą i jakimiś ciuchami. Zbliżający się marzec to już ostatni miesiąc wojażowania, …ma jednak szansę okazać się najciekawszy.

Plan jest taki, aby w najbliższą niedzielę tj. 27-mego lutego wsiąść do samolotu linii Pacific Blue, który to tuż przed północą lokalnego czasu wyląduje w Auckland – największym mieście Nowej Zelandii. Tam spędzić około tygodnia w centrum i okolicach po czym przenieść się na kolejny tydzień do stolicy kraju, miasta Wellington, położonego na południowym skraju północnej wyspy. Oba tygodnie będą tym razem spędzone „pod chmurką” – a dokładnie w namiocie, który przejdzie tym samym chrzest bojowy w realnych warunkach środowiskowych. Ostatni tydzień to dla odmiany coś w rodzaju prawdziwych wakacji – Fiji :-) Kraj setek wysepek na Pacyfiku, gdzie powinna czekać na mniej już i jakaś przytulna chatka do spania, palemki, plaże jak i rafa koralowa do pływania z rurką!!!

To prawda, że nie będzie już tak mobilnie jak do tej pory, ale przypuszczam, że będzie o wiele bardziej różnorodnie. Dwa dni temu doszło jednak, do dosyć niepokojącego zdarzenia. Trzęsienie ziemi w nowozelandzkim Christchurch na południowej wyspie okazało się być bardzo dotkliwe w skutkach. Mam więc sporą nadzieję, że nic podobnego nie będzie miało tam w okolicy miejsca, ale jakoś chodzą za mną/koło mnie te wszystkie kataklizmy :-/ Podczas gdy Auckland położone jest w okolicy bardziej stworzonej z wygasłych wulkanów, to Wellington jak najbardziej leży na styku tych samych dwóch wielkich płyt kontynentalnych, które spowodowały przedwczorajszą tragedię…

Ostatnie dni spędzam tymczasem na upychaniu coraz większej ilości rzeczy do walizki, tak aby maksymalnie wykorzystać limit bagażowy 23 kg i zoptymalizować dostępną w niej przestrzeń. Nie jest to łatwe, bo mimo że przecież przyjechałem tu spakowany w nią właśnie, teraz wydaje mi się jakbym miał dwa razy więcej rzeczy jakimś cudem – a nie mam przecież!

Z zaległości pozostała do „zablogowania” trzecia, ostatnia część minionej wyprawy obejmująca drogę powrotną w poprzek Australii z Ceduny, przez Broken Hill do Sydney. To już jutro/AU/, dzisiaj (za paręnaście godzin)/PL/. W poniższej galerii natomiast zaledwie kilka fotek z najbliższej okolicy, o której  do tej pory nie było za wiele powiedziane. Nie jest to może lokalizacja typowo turystyczna z milionem atrakcji ale i w Liverpool znaleźć można całkiem sympatyczne zakamarki, takie jak poniższy park nad rzeczką, idealny na szybki piknik i pisanie postów na świeżym powietrzu ;-)

środa, 23 lutego 2011

One Thousand and One Nights (Part II)

Dzień 8 (5.02.2011)

Port Augusta do Coober Pedy

Już wczoraj dojeżdżając do Port Augusta zaczynało się bardzo mocno chmurzyć, by na kilkanaście kilometrów przed miastem solidnie się rozpadać. Ostatecznie, gdy po godzinie ósmej zajechałem do miasta, padało już tak, że nie sposób było przejść nawet kilku metrów z samochodu do parkingowej recepcji bez wyjęcia parasola, aby nie przemoknąć do suchej nitki. Kiedy zaparkowałem na przeznaczonym mi miejscu było już całkiem ciemno, a ja po przejechaniu całkiem sporego kawałka trasy tego dnia, byłem już dosyć zmęczony, więc od razu postanowiłem iść spać.

Nie był to jednak taki sen, jaki mógłbym sobie wyobrazić, bo jak się właśnie wówczas okazało, spanie w samochodzie przy wszystkich jego zaletach względem np. namiotu, ma też w takich warunkach zasadniczą wadę. Każda jedna kropelka spadając na blaszany dach, na pewno nie przesiąka ale tuż poniżej przeistacza się w całkiem spory hałas. Dziesiątki więc takich kropli spadało każdej sekundy w większym lub mniejszym natężeniu, dudniąc wewnątrz nieprzerwalnie przez całą noc. Nie powiem, żebym się jakoś super wyspał.

Pierwotny plan był taki, że chciałem się zatrzymać na tę sobotę w Port Augusta. Miasto jest słynne co prawda głównie z tego, że właśnie tutaj krzyżują się główne szlaki komunikacyjne Australii. Dodatkowo jest dużym miastem portowym. Łącznie powodowało to to, że było też najtańszym miastem Australii jakie do tej pory widziałem – całkiem korzystnie, aby np. uzupełnić braki i zatankować bak do pełna przed ruszeniem w głąb pustynnego lądu.

Gdy tylko nastał ranek zrewidowałem swoje zamysły. Szczerze, byłem trochę zdegustowany tym miejscem po dwunastu godzinach nieprzerwanego deszczu, a przerywanej co chwila pobudkami nocy. Pomyślałem sobie, że oczywiście pada pewnie tylko tutaj przy morzu i jak odjadę autostradą na północ to zaraz sceneria się kompletnie odmieni i pokaże się słoneczko! Dojechałem do wylotowego skrzyżowania, zatankowałem do pełna bezołowiowej za jedynego 1,25 AUD (najtaniej jak dotychczas widziałem w Australii i znacznie taniej niż w Polsce), po czym ruszyłem prosto w stronę Coober Pedy. Przede mną było z 540 km drogi, w trakcie której mija się literalnie dwie stacje benzynowe, jedzie wzdłuż jedynej drogi prowadzącej w poprzek Australii, i czasami widzi się tylko linię kolejową poprowadzoną równolegle w tym samym kierunku. Poza tym nie spodziewałem się niczego inne niż pustynne krajobrazy.

Bardzo się pomyliłem, jak się wkrótce okazało! Kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego co dzieje się dalej, przejechałem tym razem najgorszy odcinek trasy w moim życiu. Z oczekiwań na rychłą poprawę warunków nic nie wyszło. Pogoda pogorszyła się wręcz do takiego stopnia, że miejscami nawet w godzinach południowych, było ciemno jak w nocy. Deszcz rozpadał się taki, że wycieraczki nie nadążały pracując na najszybszym biegu. Przed niektórymi odcinkami drogi tylko zastanawiałem się jak głębokie są przepływające przez nią strumienie i czy tylko wykąpię kompleksowo podwozie samochodu, zaleję silnik i już tam zostanę, a może skończę porwany przez nurt na dachu samochodu w jakimś rowie.

Samopoczucia ani sytuacji nie poprawiał fakt, że w takich warunkach po pierwsze wyjątkowo rzadko widzi się kogoś przejeżdżającego obok. Po drugie kompletnie nie ma zasięgu telefonii komórkowej, więc o rozmowie z Rodziną podobnie jak i z numerami ratunkowymi można zapomnieć bez telefonu satelitarnego. Po trzecie - od pewnej krytycznej pokonanej odległości, nie ma co nawet myśleć o zawracaniu, bo w baku zostaje tyle paliwa, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest i tak jazda dalej (pomimo, że bladego pojęcia nie miałem co mnie czeka po drodze).

Ostatecznie cały spocony z wrażenia, bynajmniej nie bijąc rekordy prędkości, ujrzałem pojawiające się coraz częściej usypane stożki na pustyni. Tak właśnie miała wyglądać cała okolica miasta Coober Pedy, które słynne jest na całym świecie z wydobycia opali. Poza tym nie sądziłem znaleźć tam nic szczególnego. Nagrywając jedyny tego dnia krótki filmik z okazji dotarcia do celu, nie wiedziałem jeszcze jak bardzo się już drugi raz tego dnia pomyliłem…


Dzień 9 (6.02.2011)

Coober Pedy

Ten dzień miał przynieść, jak się wkrótce okazało, największy szereg niespodzianek w trakcie całej tej wyprawy.

Pierwsze co zrobiłem rano, to udałem się do recepcji parku samochodowego, w którym zatrzymałem się tuż po dotarciu wczoraj na miejsce. Tym razem chciałem zasięgnąć rady przed kolejnym odcinkiem Stewart Highway, którym miałęm zamiar dojechać do Alice Springs. Idąc już tam, nie spodziewałem się wiele, bo deszcz jak padał tak padał – już drugą dobę! Pani z obsługi tylko potwierdziła moje obawy. Kiedy wchodziłem właśnie kończyła drukować faks z centrum meteorologicznego mówiący o deszczach co najmniej do jutra rana i zalaniach autostrady zarówno po południowej jak i północnej stronie, w którą to chciałem jechać…

Nie było wyjścia innego jak tylko przeczekać tutaj jeden dzień ekstra i może znaleźć sobie jakieś konstruktywne zajęcie. Tylko, co to mogłoby być w górniczym miasteczku w niedzielę, a na dodatek w środku ulewy?!

Na szczęście w większości miast tak i tutaj zrobiona jest w Australii świetna pod kątem turystycznym inicjatywa – centra informacyjne dla odwiedzających. Tutaj dowiedziałem się czegoś niesamowitego – 70% miasta jest pod ziemią! Okazuje się, że w wydrążonych szybach kopalń, temperatura utrzymuje się na stałym, komfortowym poziomi 23-25 stopni Celcjusza. Jednocześnie skały są bardzo wytrzymałe i kompletnie nie podatne na zawalenia, tym samym nie ma potrzeby używania żadnych wzmocnień konstrukcji, czy belek wspierających. Pozwala to bezproblemowo na wiercenie szerokich i wysokich podziemnych komór. Najlepsze natomiast jest to, że nic nie stoi na przeszkodzie w miarę rozwoju potrzeb lokalowych wykopać sobie bardzo szybko kolejny pokój, salon, czy sypialnię albo „dobudować” całe poziomy już raz kupionego mieszkania. Kosztuje to tyle ile praca maszyny górniczej i tzw. „blowera” który jak wielki odkurzacz wysysa na powierzchnię cały gruz – nie płaci się od metra, nie potrzeba żadnych zezwoleń. Jedyny przepis, to aby pozostawić 4m grubości do najbliższej ściany sąsiada.

Tak więc pod ziemią, ludzie mają tutaj doprowadzony prąd, wodę i Internet. Malują ściany, wieszają na nich plazmy i wstawiają stoły bilardowe do pokoju rozrywek. Tak samo pod ziemią są kościoły, muzea, część sklepów, hoteli i barów. Wszystko to w oczywisty sposób rozwiązało problem deszczu!

Inną niewątpliwą atrakcją miasta są wspomniane wcześniej opale i „didgeridoos”. Opale będą jeszcze szerzej opisane za kilka dni, bo przez to miasto będę jeszcze wracał, a w niedzielę i tak większość sklepów z nimi była zamknięta. Didgeridoos natomiast, to takie jakby trąby aborygeńskie, w oryginalnej wersji każda jest niepowtarzalna, a wynika to z faktu, że dźwięk wydobywający się z niej jest skutkiem unikalnego wydrążenia różnego rodzaju pni drzew przez termity. Zewnętrzny zaś wygląd, to efekt specyficznego malowania, jakie nadawane jest przez artystów aborygeńskich tym instrumentom. Tutaj było prawdziwe zagłębie tego typu atrakcji, w tym największa, ponad trzy metrowa tego typu „trąba” na świecie. Żałowałem bardzo, że taki oryginalny souvenir, a niektóre z nich to prawdziwe dzieła sztuki, zaczynają się od grubych setek dolarów za sztukę, a kończą na dziesiątkach tysięcy nawet! Jedyne co w takiej sytuacji mogłem zrobić to spróbować na nich zagrać. To bez opanowania techniki „circular breathing” skazane jest na porażkę więc zostałem przy kawie wypitej w ich otoczeniu, a także w towarzystwie bardzo sympatycznej pary czesko – słowackiej, która w swojej podróży również utknęła w tym miejscu podobnie jak ja.



Dzień 10 (7.02.2011)

Coober Pedy do Alice Springs

Po dniu pełnym wrażeń, w poniedziałek pogoda poprawiła się na tyle, że droga na północ stała się przejezdna. Do tego czasu już dowiedziałem się, że to całe zamieszanie atmosferyczne wynikało z cyklonu Yasi, który uderzył kilka dni temu w odległe o kilka tysięcy kilometrów, północno – wschodnie wybrzeża stanu Queensland. Zdziwiło mnie to początkowo bardzo, ale potem faktycznie nabrało sensu, kiedy to okazało się że tropikalny potwórz zmienił się nad lądem w gigantyczny front, który w kolejnych dniach przechodził ze wschodu na zachód przez całą Australię, a ja znalazłem się nieopatrznie w samym środku tej ścieżki.

Do Alice Springs pozostało natomiast jeszcze ponad 740 km, co z samego rana wymusiło obowiązkowe tankowanie do pełna baku tym razem już za 1,52 AUD za litr. Zasięg mojego samochodu jak się okazało w trakcie jego użytkowania wynosił od 450 do 500 km jazdy po trasie w zależności od warunków i tego czy włączyłem klimatyzację czy nie. :) Wiedziałem więc już wtedy, że jeszcze po drodze trzeba będzie go dotankować w jakimś przydrożnym zajeździe z benzyną.

Droga była już bezdeszczowa, chociaż zdarzało się wielokrotnie, że przejeżdżałem zamiast drogą to de facto rozlewiskiem wodnym – na tyle jednak płytkim, że mój samochód z napędem na dwa koła dawał sobie z nimi radę. Jadąc w ten sposób około godziny czternastej przekroczyłem granicę Terytorium Północnego. To pewnie nie przypadek, że ta część Australii jest trochę dziwnie nazwana, kiedy stolicą tego terenu i praktycznie jedynym „większym” miastem jest tu Darwin leżące 1 500 km dalej i mające „aż” niecałe 110 tys. mieszkańców. Dla formalności obszar ten – co nie każdy może wie – nie ma też statusu pełnoprawnego stanu Australii, a podlega pod rząd federalny. Podobna historia nota bene ma tu miejsce z malutkim cypelkiem - Jervis Bay, przez odkupienie którego formalnie Australijskie Terytorium Stołeczne z Canberrą może szczycić się dostępem do morza ;)

Wracając natomiast do meritum, pierwszym mikro-miasteczkiem tutaj jest Kulgera, od której pozostaje jeszcze 270 km do Alice Springs. Tutaj obowiązkowe dotankowanie za niebotyczną kwotę 1,72 AUD i tak z wiarą, że zatankowałem najlepszą benzynę świata, dojechałem drogą, po której dla odmiany wolno jeździć 130 km/h (w odróżnieniu od zwyczajowych 100 lub 110km/h w innych stanach) do Alice Springs. Byłem tam po godzinie czwartej popołudniu.

Standardowo miałem już wcześniej upatrzone miejsce postojowe na noc. Tym razem pokusiłem się o lokalizację z dostępem do prądu, kiedy okazało się, że Pani chce mi i tak dać 50% zniżki. Wjechałem na teren campingu i znalazłem sobie jakieś w sumie pierwsze lepsze miejsce do zaparkowania. Kilka minut potem przeżyłem chwilę grozy, gdy tylko otworzyłem puszkę z prądem… Trzymając w jednej ręce kabel a drugą podnosząc wieczko moim oczom ukazał się hasający sobie w najlepsze w środku, maksymalnie 5 cm od mojego palca, niepozorny, dość mały czarny pajączek z krwistoczerwoną pręgą na tyle. Nie sposób w ułamku sekundy było nie skojarzyć go z najwyższym wierszem tablicy, pokazywanej tu już dzieciom w przedszkolach. W sąsiedztwie dwóch innych pobratymców o wątpliwej reputacji oznaczony jest tam „Redback”, również czerwonym kolorem, jako „Deadly and Dangerous”. Nie więcej niż 5 sekund później, bijąc wszelkie rekordy prędkości, byłem już zaparkowany na przeciwległym końcu parkingu.

Aby ochłonąć, poszedłem jeszcze tego dnia przejść się i obejrzeć miasto. To niestety również nie napawało zbytnim optymizmem. Jak się okazało Alice Springs faktycznie jest jedynym miejscem na pustkowiach środkowej Australii, które można nazwać miastem. Jego charakter jednak jest bardzo specyficzny. Wszystko dlatego, że większość ludzi którą mija się na ulicach to Aborygenie, pracują natomiast wyłącznie ludzie o pochodzeniu postkolonialnym. To, że się mija, a nie spotyka w sumie najlepiej oddaje fakt, że Aborygenie po prostu snują się tutaj po ulicach. Często w grupach koczują na parkingach, w najlepsze rozpalając np. ogniska przed supermarketem, śpią na chodnikach, czy w korycie (wyschniętej rzeki). W większości faktycznie nie można się z nimi dobrze porozumieć po angielsku, a efektem tego wszystkiego jest niesamowity wręcz kontrast jaki czuje się w tym miejscu. To tak jakby w przedziwnym miejscu spotkały się dwa kompletnie różne światy i teraz widzi się twór złożony z tych trzech elementów, który jest tak samo niewiarygodny, co wyjątkowo abstrakcyjny!



Dzień 11 (8.02.2011)

Alice Springs do Yulara

Tego dnia bardzo oczekiwałem. Yulara to tak naprawdę jeden resort, do którego dojeżdża się odbijając 250 km na zachód od Stewart Highway, w miejscowości oznaczonej Erldunda, kolejne 200 km na południe od Alice Springs. Tam właśnie, całkowicie na pustyni został stworzony kompleks z trzema hotelami, parkiem samochodowym, campingiem, jedyną stacją benzynową (Shell) i supermarketem oraz drogą na kształt okręgu, po której w kółko jeżdżą autobusy przewożące ludzi do tych oddalonych od siebie raptem o 100m lokacji… Nie było by tam nic interesującego, gdyby nie Park Narodowy Uluru – Kata Tjuta, położony tuż obok. W nim natomiast słynne skały, w tym ta jedna, znana powszechnie i zaliczana m. in. przez UNESCO do Obiektów Światowego Dziedzictwa.

Szokiem, doznanym po drodze, nie było nawet to, że jeszcze drugi dzień po wspominanych ulewach, gdzieniegdzie jechało się przez rozlewiska, mimo solidnych trzydziestostopniowych temperatur w ostatnich dniach. Większe wrażenie zrobiła na mnie osiągnięta tu absolutnie rekordowa cena 1,79 AUD za liltr, co już jest wartością nie tylko ponad 40% wyższą niż średnia w okolicach Sydney, ale i znacznie wyższa w przeliczeniu na jednostkę niż cena bezołowiowej w Polsce. Dodatkowo paliwo to nazywa się tu „Opal Fuel”, a nie „Unleaded” i jest specjalnie stworzoną mieszanką pozbawioną aromatu, przy zachowaniu wszystkich pozostałych parametrów. W Terytorium Północnym jak i pozostałych głównie zamieszkałych przez Aborygenów terenach taka bezwonna benzyna, została wymyślona chyba na przełomie lat 70/80-tych przez BP, zastępuje zwykłe paliwo – tak, aby autochtoni nie mogli się jeszcze dodatkowo szprycować wąchając płyn z kanistra. Było to jak się dowiedziałem plagą wśród tej grupy mieszkańców Australii.

Wjazd do parku narodowego kosztuje 25 AUD i pozwala na dowolną liczbę wizyt przez trzy dni z rzędu. Wymusza jednak opuszczenie parku, tuż po zachodzie słońca, a ponowny wjazd nie wcześniej niż chwilę przed świtem. Zapewnia to oczywiście resortowi w Yularze stały dopływ klientów i korki na parkingach w parku narodowym głównie o tych porach, kiedy to wszyscy chcą zobaczyć zachód i wschód słońca nad Uluru (zwaną też Ayers Rock). Niemniej, pozwala także Aborygenom w spokoju przeprowadzać ich nocne ceremonie i obrzędy (o których treści i formie do końca nie wie nikt).

Tamtego dnia pierwszy raz wjechałem do parku a po drodze minąłem jeszcze jedną słynną masywną górę – Mount Connor. Muszę przyznać, że ten park narodowy jest naprawdę dobrze zorganizowany i oznaczony. Istnieją w nim dwie główne trasy jedna prowadząca do i wokół Uluru (w tym na specjalnie zlokalizowane punkty widokowe) i druga ciągnąca się pod skały Kata Tjuta. Tam, asfaltowy odcinek łączy się z gruntową drogą Great Central Road – trasą która prowadzi w poprzek przez serce kontynentu, aż po Laverton, a stamtąd dopiero kolejną asfaltową nawierzchnią do Perth. Niestety ze względu na jakość tej drogi w relacji do mojego pojazdu, podróż tędy musiała zostać wykluczona :-( Ale kto wie, może jeszcze kiedyś i te 1 130km stanie się częścią innej przygody!



Dzień 12 (9.02.2011)

Yulara do Coober Pedy

Z samego rana, wsiadłem czym prędzej do samochodu, abym mógł i ja załapać się na pierwsze promienie słoneczne oświetlające wschodnią część skały. Właśnie wtedy okazało się, że jest tutaj masa turystów z całego świata. Dzień wcześniej w środku dnia, kompletnie tego nie było widać. Najważniejsze jednak, to że udało się zdążyć i podziwiać jedyny w swoim rodzaju widok.


Reszta tego dnia to już tylko powrót przez 740km, znaną trasą na trzeci mój nocleg w Coober Pedy – tym samym miasto to stało się poza moim ulubionym, także rekordzistą w kategorii ilościowej – pod względem najdłużej odwiedzanego miejsca, całej tej wyprawy.

Tym razem miało być jeszcze kilka słów o największym skarbie tego terenu – opalach. A są to kamienie (krzemiany), w niektórych odmianach jak głównie tutaj – szlachetne. O dziwo zawartość zescalonej w nich wody wynosi nawet do 20%. Dzięki temu dają specyficzne, najbardziej pożądane zjawisko – rozszczepianie światła na wiele barwnych refleksów w zależności od struktury kamienia. Jak się dowiedziałem w jednym ze sklepów, które jest także muzeum górnictwa i hotelem jednocześnie (wszystko pod ziemią oczywiście), wartość kamieni zależy właśnie od jakości i mnogości kolorów, struktury, przejrzystości i tła na jakim zbudowany jest mineraloid. Wielkość w tym przypadku w odpowiednich warunkach może mieć drugorzędne znaczenie, a o wiele więcej zależy od płaszczyzny cięcia i szlifowania kamienia. Ciekawe jest również to, że opale z czasem podlegają samoistnemu procesowi utraty wody (dehydryzacji), co powoduje ich ciemnienie, czasem pękanie. Proces ten jest oczywiście bardzo niekorzystnym zjawiskiem, które można zminimalizować przy zachowaniu odpowiednich warunków noszenia i przechowywania.

Dzień 13 (10.02.2011)

Coober Pedy do Port Lincoln

Kiedy okazało się, że po trzecim razie w Coober Pedy, miasto to znałem jak własną kieszeń – postanowiłem skoro świt ruszyć dalej, aby nie marnować ani chwili czasu. Powrót na południe oznaczał po pierwsze znacznie bardziej komfortowe, szczególnie dla spania w samochodzie, warunki klimatyczne. Oznaczał także ponowny przejazd tą samą trasą do Port Augusta. Stwierdziłem, że może warto by jednak nie powtarzać schematu zatrzymując się drugą noc z rzędu we wcześniej już odwiedzonym miejscu, a pojechać prawie 300 km dalej do Port Lincoln. Szczególnie, że wiedziałem, iż robiąc planowaną pętlę po zachodniej od Stewart Highway części Australii i tak siłą rzeczy będę musiał przejechać jeszcze raz przez Port Augusta.

Tego dnia było wyjątkowo gorąco i klimatyzacja ledwo dawała radę chodząc na pełnych obrotach. A telefon wraz z nawigacją, wiszący w pełnym słońcu pod przednią szybą samochodu, pierwszy raz w swojej karierze wyświetlił ostrzeżenie o przegrzaniu, po czym wyłączył się dla ochłody. Na szczęści droga była prosta, jak przysłowiowy drut, więc bezproblemowo, z okresowymi przystankami, przejechałem prawie 880 km.

Późnym popołudniem dojechałem na miejsce. Miasto jest jednym z większych portów morskich, utworzonym przez naturalne ukształtowanie Boston Bay. Wyjątkowo pięknie prezentował się z tutejszego mola zachód słońca, który rozświetlał na niespotykanie głęboki różowy kolor chmury. Nadciągnęły one wieczorem tego dnia nad zatokę. Od miejsca, w którym zaparkowałem samochód do wód zatoki było dosłownie tylko 20m trawnika. Obszar do kąpieli był natomiast osiatkowany, w ochronie przed morskimi drapieżnikami, i znajdował się głęboko w połowie mola. Stamtąd jakieś dzieciaki mając świetną zabawę do późnej nocy – skakały do wody, po czym wchodziły po drabince na górę i cykl w kółko się powtarzał.



Dzień 14 (11.02.2011)

Port Lincoln (przez Coffin Bay) do Ceduna

Rano okazało się że z chmur, które przyszły wczorajszego wieczora, rozpadał się deszcz. Nieco później przemienił się w on w mżawkę, wciąż było jednak nieprzyjemnie. Doświadczony już taką pogodą nie zraziłem się i pojechałem do pobliskiej, oddalonej o nieco ponad 40 km miejscowości Coffin Bay. Małego miasteczka, którego wielką zaletą jest położenie – tuż przy wejściu do pięknego Parku Narodowego o tej samej nazwie.



Pogoda niestety pogarszała się, a 90% terenów tego miejsca dostępna jest tylko dla samochodów z napędem na cztery koła, zrezygnowałem więc z pomysłu pozostania tam na cały dzień, a skierowałem się do najbardziej odległego na zachód miasta Południowej Australii – Ceduny. Miałem nadzieję, że to oddalone o około 300 km miejsce będzie bardziej atrakcyjne.

Póki co jednak, to co tam zastałem oraz jak się moja podróż zakończyła - to wszystko w kolejnej ostatniej już części. Fotogaleria zawiera natomiast kilka zdjęć poglądowych.