czwartek, 24 lutego 2011

War and Peace

Pojutrze sobota, ostatni dzień przed kolejną większą wyprawą. Tym razem nie będzie już czterech kółek i stałego dachu nad głową. Wszystko co zabieram to dwie nogi, plecak i walizka z upchanym w niej namiotem, śpiworkiem, karimatą i jakimiś ciuchami. Zbliżający się marzec to już ostatni miesiąc wojażowania, …ma jednak szansę okazać się najciekawszy.

Plan jest taki, aby w najbliższą niedzielę tj. 27-mego lutego wsiąść do samolotu linii Pacific Blue, który to tuż przed północą lokalnego czasu wyląduje w Auckland – największym mieście Nowej Zelandii. Tam spędzić około tygodnia w centrum i okolicach po czym przenieść się na kolejny tydzień do stolicy kraju, miasta Wellington, położonego na południowym skraju północnej wyspy. Oba tygodnie będą tym razem spędzone „pod chmurką” – a dokładnie w namiocie, który przejdzie tym samym chrzest bojowy w realnych warunkach środowiskowych. Ostatni tydzień to dla odmiany coś w rodzaju prawdziwych wakacji – Fiji :-) Kraj setek wysepek na Pacyfiku, gdzie powinna czekać na mniej już i jakaś przytulna chatka do spania, palemki, plaże jak i rafa koralowa do pływania z rurką!!!

To prawda, że nie będzie już tak mobilnie jak do tej pory, ale przypuszczam, że będzie o wiele bardziej różnorodnie. Dwa dni temu doszło jednak, do dosyć niepokojącego zdarzenia. Trzęsienie ziemi w nowozelandzkim Christchurch na południowej wyspie okazało się być bardzo dotkliwe w skutkach. Mam więc sporą nadzieję, że nic podobnego nie będzie miało tam w okolicy miejsca, ale jakoś chodzą za mną/koło mnie te wszystkie kataklizmy :-/ Podczas gdy Auckland położone jest w okolicy bardziej stworzonej z wygasłych wulkanów, to Wellington jak najbardziej leży na styku tych samych dwóch wielkich płyt kontynentalnych, które spowodowały przedwczorajszą tragedię…

Ostatnie dni spędzam tymczasem na upychaniu coraz większej ilości rzeczy do walizki, tak aby maksymalnie wykorzystać limit bagażowy 23 kg i zoptymalizować dostępną w niej przestrzeń. Nie jest to łatwe, bo mimo że przecież przyjechałem tu spakowany w nią właśnie, teraz wydaje mi się jakbym miał dwa razy więcej rzeczy jakimś cudem – a nie mam przecież!

Z zaległości pozostała do „zablogowania” trzecia, ostatnia część minionej wyprawy obejmująca drogę powrotną w poprzek Australii z Ceduny, przez Broken Hill do Sydney. To już jutro/AU/, dzisiaj (za paręnaście godzin)/PL/. W poniższej galerii natomiast zaledwie kilka fotek z najbliższej okolicy, o której  do tej pory nie było za wiele powiedziane. Nie jest to może lokalizacja typowo turystyczna z milionem atrakcji ale i w Liverpool znaleźć można całkiem sympatyczne zakamarki, takie jak poniższy park nad rzeczką, idealny na szybki piknik i pisanie postów na świeżym powietrzu ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz