Spałem niewiarygodnie długo, bo aż 11h (szaleństwo) i bardzo smacznie (a chyba nie wspomniałem, że w pokoju mam papugę). Tak naprawdę obudził mnie dopiero przed moją 9 am któryś z rzędu telefon z Polski ;) W sumie o tej porze to już trzeba było się naprawdę szybko zbierać, bo miałem zgodnie z planem przejechać się do centrum i po okolicy miasta tak na pierwsze zasadnicze rozeznanie terenu.
Czym prędzej więc zrobiłem sobie śniadanie, a Waldemar z Anią, którzy mi towarzyszyli czekali już gotowi. Wyruszyliśmy po 10 rano. Na drodze dojazdowej - jako, że aktualnie większość ludzi tu ma urlopy, a w szkołach jest wolne - było całkiem pusto. Aż szkoda, że Policja tutaj działa super dobrze, bo naprawdę jest czym pojeździć. Na zdjęciach powinny być fotki auta, które jest produkowane lokalnie, ma 425 KM i 5 sek. do setki (jeździ sie po lewej, ale jednostki miar są w systemie metrycznym o dziwo) - extra :D. Cóż, pocieszam się tylko tym, że moja Alfa ma skórę w tym momencie ;P No ale pomijając dygresje wszelkie... policji jest bardzo dużo z podobnymi samochodami i już tego dnia zatrzymaliśmy się do kontroli wyrywkowej - dmuchanie w alkomat. Oczywiście zero wskazania i jazda dalej, ale tutaj jest 12 pkt. maksymalnie do zabrania licencji i w okresie świątecznym tak jak obecnie obowiązuje zasada podwójnego naliczania punktów.
Przed 11 zaparkowaliśmy na parkingu pod samą Operą i wjechaliśmy na górę. "Pod samą Operą" to nie do końca prawda, bo pierwsze wolne miejsce było na minus 3-cim poziomie, a jest ich do minus 6 aż. Zrobiłem parę pamiątkowych zdjęć i głównie ujrzałem masę ludzi krzątających się celem przygotowania tzw. "NYE" New Year's Eve reklamowengo w całym mieście - co jest, jakby nie patrzeć, jednym z głównych punktów mojej podróży tutaj. Wokół Opery rozstawione były już liczne barierki, a trawę zasłaniano matami, aby zapobiec jej zadeptaniu w jutrzejszą noc.
Dzień okazał się bardzo przyjemny, gorący i z lekkim wiaterkiem od zatoki. Przed wyjściem posmarowałem się kremem z dośc solidnym filtrem, aby nie przeżyć szoku poparzeniowego. Słońce tutaj jest bardzo wysoko (znacznie wyżej niż u nas w lato, co wynika z mniejszej i znacznie bliższej zwrotnika szerokości geograficznej, na której leży miasto) i śmiesznie, bo przechodzi lekko północną stroną nieba oczywiście, kompletnie odwrotnie niż u nas ;)
Obeszliśmy do okoła Operę , obfotografowaliśmy to i owo i udaliśmy się w stronę Harbour Bridge. Z mostu widać przepięknie całą zatokę, północny brzeg miasta - głównie mieszkalny oraz centralną część z centrum biznesowym i wysoką obracającą się wieżą Sydney. Po drodze jadłem przepyszne lody, zakupione nieopodal głównej stacji nad zatoką "Circular Quay". W tym klimacie trzeba wręcz je pożerać - momentalnie zaczynają się topić. Sam most powstał w latach '30 XX wieku. Budowa jego pochłonęła 16 ofiar, ale w czasach gdy wszyscy pracowali całkowicie bez zabezpieczeń. Skonstuowany most jest jednym z niewielu na świecie, które przepuszczają aż cztery rodzaje ruchu: samochodowy, szynowy, rowerowy i pieszy. Dodatkowo można zaproponować sobie wycieczkę po przęśle mostu, gdzie będąc przypiętym do barierki wspina się człowiek na sam czubek w najwyższym przegięciu budowli - plan do rozważenia na przyszłość.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o dzielnicę "The Rocks" - starą, portową część miasta - gdzie aktualnie jest rodzaj pasażu handlowo-kulturalnego. Wyjechaliśmy z parkingu po około trzech godzinach i przejechaliśmy się na wschód nad wybrzeże Oceanu Spokojnego, bym mógł się zorientować gdzie dokładnie leży najsłynniejsza chyba w Australii plaża. Niestety nie było możliwości totalnie się zatrzymać - tyle ludzi i samochodów w okolicy. To tylko dowodzi, że czym prędzej należy kupić sobie bilet na miejski transport, a opcji biletowych jest kilka. Słowem uspokojenia pewnie każde, co ciekawsze miejsce dostanie w swoim czasie odrębny akapit lub wpis na blogu...
Po powrocie do samego Liverpool zatrzymaliśmy się na stacji kolejki, gdzie kupiłem wcześniej wybrany bilet tzw. MyMulti - w wersji która obowiązuje przez 28 dni do drugiej strefy włącznie (na szczęście Liverpool jest jej przystankiem granicznym) i dotyczy wszystkich kolejek, autobusów i promów miejskich w jej obrębie. Wydatek nie mały bo 192 AUD, co z grubsza mnoży się obecnie razy trzy PLN, ale o wiele tańszy i dający większą swobodę niż parking miejski, czy bilety jednorazowe.
Aby nadrobić zaległości przez resztę dnia po późnym obiedzie pisałem więc tę relacje, aby w końcu wyrównać zaległości na Blogu i sprostać jak widzę i słyszę progresywnie rosnącym oczekiwaniom czytelników ;) Tym bardziej że, punkt obserwacyjny na jutro został upatrzony - a kolejna relacja będzie już wpisem noworocznym! W prezencie zamieszczam już teraz kilka zdjęć, z których większość została już wykonana normalnym aparatem wydobytym z ocalałego bagażu.
Przede wszystkim chciałbym teraz więc korzystając z okazji, złożyć Wam najlepsze życzenia noworoczne - w tym ponad wszystko, spełnienia marzeń wszelkich, tych małych i tych dużych, tych skromnych i tych wielkich - bo każde z nich daje radość ogromną!