sobota, 26 marca 2011

Love In The Time of Cholera

Nie ma rzeczy niemożliwych...

Tak naprawdę ten ostatni post tego bloga, który właśnie publikuję był pierwszym, który napisałem. Nie było sensu ani potrzeby jakkolwiek go zmieniać poza dodaniem powyższego zdania wstępu. Nie trzeba bowiem jechać na koniec świata, aby mieć pewność, co jest w życiu najważniejsze. Nie trzeba także zawsze przelecieć dziesiątek tysięcy kilometrów, by szukać lepszego miejsca. Warto natomiast zawsze marzyć, a czasem to wymaga odrobiny szaleństwa.

Nie ma wiec rzeczy niemożliwych, bo jak tuż przed wyjazdem przypomniała mi to bardzo mądra osoba, wystarczy przecież jedynie (a może aż) czegoś naprawdę mocno chcieć, aby to się spełniło.

Te trzy miesiące były wspaniałe: trochę jak bajka, trochę jak przygoda, trochę jak zagadka – trochę jak życie! Bo czy kiedykolwiek wiadomo do końca, co przyniesie kolejny dzień?!

Za kilka godzin wystartuje samolot, w którym rozpocznie się moja podróż do domu. Można spokojnie przy tej okazji powiedzieć, ze czasem faktycznie, Polska może nie jest idealna (bo istnieją też koncepcje, że takich rzeczy po prostu nie ma), ale z każdą kolejną podróżą poza granice tego kraju, osobiście utwierdzam się w przekonaniu, że paradoksalnie - cytując pewne, wątpliwej popularności slogany - jednak jest najważniejsza!

Najważniejsza jest właśnie dlatego, że niekoniecznie zawsze tam, ale przecież choćby dzięki niej, można spełniać te największe marzenia... Zapowiada się wiec jeszcze ciekawsza przygoda, której nie mogę się już doczekać! Pora wracać :)

Do zobaczenia!


PS: Bloga tego dedykuję wszystkim Wam, którzy śledziliście te przygody, wspieraliście mnie, komentowaliście te wypociny i traciliście wzrok próbując doczytać się jakiegokolwiek sensu…

W szczególności tym, bez których powyższe byłoby niemożliwe tj. Ani, Waldkowi i Uli.

W tym czasie stali się Oni dla mnie bliscy jak rodzina.
Dziękuję!



sobota, 19 marca 2011

On The Origin Of Species

Nadi (Fiji)

(14 – 19.03.2011)

Rozpoczęło się od nocy na lotnisku w Auckland, do którego dojechałem jakoś po godzinie 10 pm dnia poprzedniego, po całodziennej niedzielnej przeprawie przez północną wyspę. Byłem trochę zmęczony, a samolot na Fidżi miał wystartować dopiero o 7:15 am w poniedziałek czternastego marca. Ciekawiło mnie czy będę mógł pozbyć się głównego bagażu nadając go już teraz na poranny lot i spokojnie przejść do strefy pozagranicznej lotniska, gdzie miałem nadzieję poszwędać się po sklepach wolnocłowych, a może także trochę zdrzemnąć. Głównie zrealizowałem to drugie kiedy okazało się, że są tam bardzo komfortowe warunki do spania: skórzane kanapy, fotele wygłuszające, leżanki… do wyboru do koloru. Ponadto po jedenastej, gdy kończyły się odprawy ostatnich samolotów zrobiło się tam kompletnie pusto. Zasnąłem.

Kolejne, co pamiętam jak przez mgłę, to że jakaś pani ze służb mundurowych budzi mnie, przeprasza najmocniej, że to robi, ale musi spisać moje dane i chce zobaczyć kartę pokładową. Ja w amoku coś tam jej dałem i powiedziałem, po czym ona życzy mi dalej spokojnej nocy i obiecała, że już nie będzie nachodzić. Pomyślałem sobie wtedy, gdy zobaczyłem, że jest jakaś 3 am, a ja przespałem jak zabity pół nocy już, że może lepiej jakbym np. nastawił sobie budzik na jakąś siódmą – żeby może chociaż lotu nie przegapić. Następne, co pamiętam to właśnie ten dźwięk alarmu, no i to że zasnąłem w pustej hali, a teraz setki ludzi kręciły się w najlepsze w około – niewiarygodne, że wszystko to przespałem w najlepsze…!! To chyba musiało być takie odreagowanie po dwóch tygodniach spania na karimacie.

Lot przebiegł sprawnie i szybko, a lądując koło Nadi na Fidżi już na lotnisku widać, że to inny świat. Fidżi leży praktycznie na tej samej długości geograficznej co Nowa Zelandia, a nawet lekko dalej na wschód. Mimo tego zarzucono tu pomysł korzystania z czasu letniego, co skutkowało w tym wypadku cofnięciem zegarka o godzinę i tak lecą trzy doleciałem tu już o 9 am (później o 6pm zaczynało robić się już ciemno). Na lotnisku idzie się z samolotu chodnikiem na zewnątrz terminala jakby tarasem i tak do samej odprawy celnej… przed którą gra lokalna orkiestra w rozchełstanych koszulach z bałałajkami ;) Tutaj do 30 dni można wjechać turystycznie bez problemu i bez zbędnych pytań. Jak się wkrótce mogłem przekonać jest to chyba generalnie akurat jedyny powód jaki ktokolwiek mógłbym mieć!

Taksiarz-hindus, oczywiście nie włącza licznika tylko pyta dokąd jechać. Ja stwierdzam, że do Club Fiji Resort jakieś 6km od lotniska. Na co słyszę o nie, nie, nie, on wie gdzie to jest, to jakieś 15 minut drogi co najmniej dwa razy tyle. No dobra myślę sobie i pokazuję mu dla informacji mapkę, żeby nie było nieporozumień i od razu zobaczy sobie adres w razie czeg. Plus może bystrzak zauważy iż Google napisało tam jak byk 6,4 km rysując mu jeszcze trasę od samego lotniskowego parkingu. Stanęło na tym, że centralnie zapytałem się ile będzie mnie to więc kosztować taka wspaniała usługa i kiedy rzucił cenę to od razu zasugerowałem, że za tyle to mnie podrzucić może jeszcze do Denarau Port skąd można kupić wycieczkę statkiem np. na jedną z pobliskich wysepek koralowych i potem poczeka na mnie aż zrobię zakupy w spożywczaku w centrum miasta, ostatecznie jak chce to może mnie do resortu zawieźć – cwaniak! Nie miał z tym jednak jakoś problemu i przez kolejne półtorej godziny objechał ze mną jakieś 30 km za zafiksowaną przez siebie kwotę, a ja od razu załatwiłem cały szerego podstawowych spraw. To wszystko pewnie w ramach uknutego tutaj pojęcia „Fiji Time”, co bardziej oznacza, że nikt się do niczego nie śpieszy niż lokalny czas wyspy.

Lokalizacja była super. Co prawda 90% hoteli mieści się tutaj na zamkniętym terenie cypla Denarau (nota bene specjalnie usypanego i zbudowanego tylko dla turystów miejsca). Mój hotelik, który składał się z kilkudziesięciu chatek w niczym jednak tamtym nie ustępowałm, a pod wieloma względami nawet je przewyższał. I to prawda że droga tutaj nie była asfaltowa jak prowadząca tam, ale przecież nie mój samochód jechał, i to prawda, że plaża nie była krystalicznie czysta i piaszczysta – ale tamte też nie są, bo żadne plaże na głównej wyspie Fidżi w odróżnieniu od setek sąsiednich wysepek nie są jakieś ekstra. Ja za to miałem naprawdę lokalną atmosferę, świetną i super miłą obsługę, własną stylową chatkę do dyspozycji, pełno palm kokosowych naokoło z wiszącymi pomiędzy nimi hamakami, parasole i leżaki na plaży, a nawet codzienne wycieczki na pływanie z rurką na rafach koralowych. Nie wspomnę o obowiązkowej lokalnej ceremonia picia Kavy lub zrywania kokosów i degustacji ich zawartości. Wszystko to, aż do soboty za cenę porównywalną z jednym dniem w większości tamtejszych ośrodków.

Typowy sezon na Fidżi zaczyna się dopiero w kwietniu, kiedy rozpoczyna się tam pora sucha i trwa do jakiegoś października mniej więcej. W marcu musiałem liczyć się z codziennymi popołudniowymi deszczami, które są wynikiem bliskiego położenia wysp względem równika. Nie było to jednak w żaden sposób uciążliwe, bo takie burzowe opady były przewidywalne szybkie i nieszkodliwe. Pozwalały za to np. spędzić godzinkę czy dwie na jakimś lunchu przy drinku w lokalnym barze z tarasem i widokiem na ocean.

Tutaj poza doskonałą obsługą, dwójki pracujących na zmiany barmanów, mogłem spotkać wiele mieszkańców resortu, a i często zaglądały osoby postronne. Bardzo szybko przestaje się tu człowiek przejmować tym, że np. zepsute łącze z netem (jedyne dostępne w hotelu) jest już trzeci dzień naprawiane, a koleś co przy tym majstruje już tyle samo dni zapewne wpatruje się w tę jedną skrzynkę z dwoma rozłączonymi kabelkami w środku i rozkłada bezradnie ręce :)

To co mnie jednak najbardziej pasjonowało to dwójka ludzi, którzy na plaży pod tarasem dzień w dzień majstrowali wodnopłat. Autorska konstrukcja była bardzo ciekawa i miałem nadzieję, że doczekam przed wylotem fazy testowej. Udało się zarówno mi obejrzeć loty jak i tym panom nie roztrzaskać się, kiedy przyszło co do czego – a latało to całkiem nieźle muszę powiedzieć! (poniżej jeden z łącznie czterech filmików dokumentalnych dostępnych z tej okazji na YouTube)


Do centrum miasta codziennie jeździł z ośrodka mini-van zabierając i przywożąc chętnych. Chyba drugie co do wielkości miasto na Fidżi, tak naprawdę składa się głownie z jednej ulicy, która prowadzi do świątyni, a po jej bokach nie ma nic poza sklepikami i naciągaczami. Idąc tu pierwszy raz masz gwarancję, że poznasz połowę mieszkańców, a to tylko dlatego, że druga połowa nagabuje innego z dwóch turystów odwiedzających to miejsce danego dnia. Z tego co widziałem i co mnie też zaskoczyło, to to, że chyba z połowa mieszkańców Fidżi to hindusi a druga połowa to lokalni – tak mniej więcej tu to wyglądało i wszystko, ale to dosłownie wszystko opiera się na turystach, mimo to zupełnie nie widać gdzie lądują zostawiane przez nich tutaj fundusze, chyba się dematerializują.

Była też obowiązkowa wycieczka na jakąś bardziej izolowaną wysepkę. Miała to być pierwotnie „Mala Mala”, którą wybrałem jako faktycznie niezamieszkałą. Defekt łodzi nie został naprawiony do środy, kiedy miał odbyć się rejs (pewnie ten sam majster od netu się tym też zajmował) a w zamian za to w czwartek wybrałem sobie nieco dalszą i większą, acz już niestety bardziej uturystycznioną opcję o podobnie brzmiącej nazwie „Malolo”. Ulotka mówiła m. in. „najszybszy katamaran” – wiatr wiał jakoś zawsze dokładnie z przeciwnego kierunku niż ten, w którym ten katamaran płynął i nawet na sekundę nie rozłożono głównego żagla. Niemniej ekipa wycieczkowa złożona raczej z geriatryków miała się za prawdziwych wilków morskich kiedy miniaturowy silniczek ledwo pchał tą gigantyczną łajbę w oczekiwanym kierunku! Muszę jednak powiedzieć, że sama rafa koralowa i te wysepki, do których ostatecznie dopłynęliśmy były prześliczne. Woda jest czyściutka z mnóstwem kolorowych i przeróżnych stworzeń, piasek wręcz biały i krystalicznie czysty, wszystko na wyciągnięcie reki – a wygląda to naprawdę tak, jak na niektórych pocztówkach!

Ten tydzień w każdym momencie był zupełnie różny od wszystkich minionych. Ciężko było się rozstawać z Fidżi ale samolot już czekał. Na lotnisku też tak łatwo nie chcieli mnie wypuścić i po absurdalnych stwierdzeniach lokalnych władz na tamtym obszarze, musiałem pozbyć się resztki pasty do zębów i takiej samej śladowej ilości kremu do opalania – bo pierwotne opakowania były większe niż 100 ml (mimo że przepis odnosił się jedynie do jednostkowo przewożonej w opakowaniu ilości…) Na „regulaminowe” perfumy i dezodorant musiałem natomiast zakupić przezroczysty woreczek tylko po to, żeby przy pani kontroler je tam włożyć i sekundę potem z powrotem schować do plecaka! No ale nic to – dla odreagowania zakupiłem sobie na wolnocłowym 6 buteleczek (limit to łącznie 2 150 ml) lokalnego napoju Vonu, który od bardzo niedawna jest tu ważony i rozlewany i całkiem mi przypadł do gustu w trakcie pobytu.

Na koniec prawie czterogodzinnego lotu powrotnego, samolot wykonał idealne podejście do lądowania oblatując z jednej i z drugiej strony, na bardzo już niewielkiej wysokości, centrum Sydney – spektakularny widok!

niedziela, 13 marca 2011

Through The Looking-Glass

Wellington (New Zealand)

(06 – 13.03.2011)

Wiemy już że pogoda przywitała mnie mizerna sobotniego wieczoru. Czego nie wiemy to to, że podobnie jak w Auckland, tak też w Wellington był spory problem z upatrzeniem jakiegokolwiek miejsca na rozbicie namiotu. Tak naprawdę dwa bite dni jeszcze w Aucklandzkiej bibliotece zajęło mi wyszperanie w necie pola namiotowego przy jednym jedynym hotelu dla tzw. bacpackerów, który oferował taką opcję. Wydawało się super, bo było to przy minimalnej cenie, super blisko samego centrum miasta, tuż u podnóża Mount Victoria. Zajechawszy tam wszystko było dobrze do momentu kiedy koleś z recepcji stwierdził, że pewnie nie ma problemu i mogę się tam na tydzień zatrzymać ale nie wie, czy jest tam miejsce akurat dzisiaj, bo jest jakiś koncert na który wszyscy przyjechali – i muszę najpierw sprawdzić… No cóż myślę sobie, rozumiem że wbić się do pokoju może być trudno do kogoś, ale na jakąś łąkę to chyba nie powinno być problemów… Okazało się to faktycznie trudne ogromnie, kiedy całkiem duży trawnik tego wieczoru był jeden przy drugim usłany kolorowymi namiotami tak, że miejscami nogę było trudno postawić, a co dopiero myśleć o wbijaniu śledzia. W jednym kącie wypatrzyłem ostatecznie pod jakimś krzakiem miejsce - na pewno nie optymalne, ale wystarczające, żeby wcisnąć jeszcze mój namiot.  Przy latarkowym oświetleniu o zmroku rozstawiłem kolejny raz przenośny domek.

Tej nocy prawie nie spałem i tylko zastanawiałem się czy konstrukcja wytrzyma. Deszcz jeszcze pół biedy, ale wiało przy tym tak przeraźliwie, że mimo iż mój namiot stał w kącie osłonięty w większości przez płot i krzaki telepało nim na wszystkie strony. W trakcie kilku z wielu pobudek słyszałem, że niektórzy sąsiedzi nie mieli tyle szczęścia i ich domki albo pozrywało, albo rozszarpało tego wieczoru. Nastał ostatecznie ranek szóstego marca, a skoro świt, gdy tylko wychyliłem nos na światło dzienne okazało się, że znaczna część łąki byłą już opustoszała. Zamiast jednak przenosić namiot w inną lokację pomyślałem, że lepiej będzie go raczej umocnić skoro dał już tu raz radę, szczególnie że wcale mniej nie wiało. Dobiłem na max’a śledzie i już przy normalnym świetle bardziej profesjonalnie naciągnąłem linki, niezwłocznie potem ruszyłem zobaczyć jak to prezentuje ta stolica Nowej Zelandii.

W tamtą niedzielę nie zachwyciła jednak niczym szczególnym, był to na szczęście jednak ten przypadek, kiedy pierwsze wrażenie okazuje się kompletnie nieistotne. Prognoza mówiła, że do czwartku będzie kiepsko, co mnie załamało pierwotnie, ale już w poniedziałek zaczęło się przejaśniać, a wtorek był wprost idealnie słoneczny. Dzięki temu jasnym stało się, że jest to doprawdy urocze miasto. Niewątpliwie najładniejsze pod względem zagospodarowania zatoki i przyjazności dla ludzi.

Praktycznie na całej centralnej długości linii brzegowej ciągnie się rodzaj deptaka z mnóstwem kawiarenek i pubów oraz tysiącem ławeczek. Niby nic takiego, ale kiedy okazuje się jak pięknie z jednej strony tej drogi prezentuje się cała zatoka i przeciwległe brzegi, a z drugiej widać dokładnie linię naszkicowaną przez stykające się z niebem wieżowce, wokół natomiast cisza, spokój, trawka i szmaragdowa woda – nie sposób nie powiedzieć ślicznie! Na dokładkę na całym tym obszarze działa publiczne Free WiFi – bardzo mądre rozwiązania – podoba mi się…. :)

Niewątpliwie część rzeczy w okolicy po prostu trzeba zobaczyć, jak np. Te Papa – czyli takie pewnie nie jedyne, ale największe muzeum Nowej Zelandii. Słowo muzeum konotacyjnie może być trochę mylące, bo zarówno sam budynek jak i cała w nim ekspozycja to nówka sztuka. Eksponaty też bardziej opierają się o zasadę przeżyj niż zobacz. I tak w jednym pomieszczeniu można wejść do chatki gdzie symulowane są różne stopnie trzęsienia ziemi, w innym po multimedialnej prezentacji można dźwigać różne rodzaje skał, które wypływają tutaj z roztopionego wnętrza ziemi. Mi chyba najbardziej spodobała się rozbebeszona po całej ekspozycji ogromna kałamarnica, która pływa w okolicznych wodach – tutaj można się było przekonać, że samo jej oko jest wielkości piłki tenisowej.

Innymi obowiązkowymi miejscami są oczywiście bardzo ciekawy, względnie nowy budynek Parlamentu, czy katedra – ta nowa może mniej, a ta stara znana teraz jako drewniany Old St. Paul’s jak najbardziej tak. Szczególnie natomiast podobały mi się dwa miejsca trochę mniej katalogowe.
Pierwsze z nich to Matiu / Somes Island, czyli wysepka na środku zatoki, do której jest się jednak bardzo trudno dostać, a żeby już móc wyjść z promu (który jedynie trzy razy dziennie tam zawija – więc lepiej się nie spóźnić na ten powrotny przed 2 pm) trzeba przejść dokładne oględziny pod kątem nie przemycenia czasem jedzenia, jakichś nasion, nie mówiąc już o zwierzętach. Wszystko dlatego, że wysepka ta, po wielu latach używania jako stacja kwarantanna, a w czasie wojny jako idealna miejscówka dla zainstalowania dział obronnych, od kilkunastu lat przechodzi program rekultywacji do stanu pierwotnego. Już teraz robi to ogromne wrażenie kiedy spotkać tu można unikalne gatunki jaszczurek czy wszelkiej maści żuczków, a oryginalne rośliny zdążyły przez ten czas całkiem wysoko urosnąć zakrywając kompletnie pozostałości dawnych budowli na wyspie.

Drugą naprawdę ciekawą lokalizacją jest czubek góry nazwanej imieniem Victorii. Droga podejścia jest bardzo stroma bo przesuwając się poziomo może kilkadziesiąt metrów trzeba wznieść się aż prawie dwieście ponad wody zatoki. Warto jednak troszkę się przemęczyć bo to co widać stamtąd bije wszelkie rekordy fajności ;) Po pierwsze widać lotnisko. Ktoś powie lotnisko jak lotnisko, bo pewnie nie widział tego, którego pas startowy zaczyna się i kończy w oceanie, a znajduje się na wysokości zaledwie kilku metrów nad powierzchnią na bardzo wąskim skrawku lądu. Dla niwelacji powierzchni podobno ścinano specjalnie tu całe górki. Kiedy już się napatrzyłem, na horyzoncie pojawił się samolot podchodzący do lądowania (wszystko w scenerii wschodzącego słońca). To też nie była żadna szczególna maszyna, ale w takiej odległości od pasa podejście obserwuje się już widząc samolot z góry poniżej poziomu stóp – to często się raczej nie zdarza…


Kończąc te zachwyty jedno dla „ochłody” trzeba powiedzieć na pewno. Co jak co, ale tutaj dało się już odczuć, że lato na półkuli południowej powoli się kończy. Były tu noce gdy temperatura spadała do 10-11 stopni Celsjusza przy odczuwalnych wartościach na poziomie 6 stopni. To już lekka przesada jak na lekki namiot i letnią wersję śpiworka. Kończyło się tak, że przed snem ubierałem na siebie połowę chyba walizki. Dni były jednak wciąż ładne, kiepskie początkowe prognozy się nie sprawdziły – a to najważniejsze!


Ostatniej niedzieli dzięki temu mogłem w drodze powrotnej do Auckland (skąd startował samolot na Fiji) zachwycać się po prostu rewelacyjnymi krajobrazami Nowej Zelandii. Żałowałem nawet, że kierowca tak się śpieszył, bo chętnie w wielu miejscach bym przystanął na dłuższą chwilkę. Dziwnym trafem pasażerowie jakoś nie mieli (lub nie oznajmiali) potrzeb fizjologicznych, no i niestety – wszystko co widać poniżej jest tylko widokiem z okna :(

sobota, 5 marca 2011

Alice's Adventures In Wonderland

Auckland (New Zealand)

(27.02 – 05.03.2011)

Późnym popołudniem w ostatnią niedzielę lutego czekałem już na lotnisku w Sydney. Bynajmniej nie żeby wracać, ale z perspektywą odwiedzenia zielonej krainy, w której prawdopodobnie jest więcej zwierząt hodowlanych niż wszystkich mieszkańców. W Nowej Zelandii miałem wylądować niedługo przed północą dodając sobie jeszcze dwie godziny zmiany czasu na zegarku tak, aby był zgodny z tymi w Auckland. Największą atrakcją na lotnisku był oczywiście wolnocłowy i nieopodatkowany sklep Apple’a – fantastyczna opcja, gdybym o niej wiedział wcześniej powołałbym specjalny fundusz celowy! Sam lot linią Pacific Blue był bardzo spokojny i raczej senny. Kolejny raz udało mi się dostać miejsce przy oknie, ale tym razem za pasażera miałem takiego typowego Maorysa, sympatyczny bardzo koleś… no ale siedząc zajmował połowę mojego i sąsiedniego fotela. Za bardzo nie dało się z tym nic zrobic :)

Obywateli UE wjeżdżający np. turystycznie do Nowej Zelandii nie muszą posiadać wizy na pobyt do trzech miesięcy. Niemniej dosyć ostro zostałem przepytany na lotniskowej granicy celnej po co, skąd, dokąd, dlaczego itp. Itd.?! Ostatecznie pieczątkę podbito, a ja skoro świt dnia następnego udałem się do Avondale Motor Park – bodajże jedynego miejsca w ścisłym obrębie miasta w jakim oficjalnie mogłem rozbić sobie namiot. W Nowej Zelandii Faktycznie jest mnóstwo pięknych miejsc gdzie tego typu aktywność turystyczna jest nawet promowana i wspierana, wszystkie one są jednak usytuowane z dala od cywilizacji, w parkach narodowych bądź rezerwatach. Ja tym razem, mimo że bardzo chciałem, nie mogłem sobie pozwolić na takie zabawy. Głównie dlatego, że wszystko spakowane było w tę samo walizkę podróżną, z którą tu przyjechałem i w odróżnieniu od plecaka turystycznego jest ona łatwiejsza w użyciu, ale tylko w granicach litych dróg i chodników.

Droga z lotniska jest bardzo łatwa prosta i przyjemna a wszystko dzięki bardzo dobrej komunikacji. Airbus (tu to oznacza specjalny autobus) kursuje co 20-30 minut między lotniskiem, a centrum Auckland. Tam bez problemu można przesiąść się na jakiś miejski autobus lub jak w moim wypadku kolejkę, która zabrała mnie sześć czy siedem stacji dalej do dzielnicy Avondale. Na miejscu byłem o godzinie 8 am tuż przed otwarciem tzw. recepcji i niezwłocznie przystąpiłem do rozkładania namiotu/domku na kolejny tydzień. Poszło idealnie łatwo, a cała konstrukcja naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie – szczególnie, że namiot de facto dwu osobowy, był bardzo solidny i duży po rozłożeniu i aż nie wierzyłem jak wyszedł z tak małego opakowania, które nawet ¼ walizki mi nie zajmowało! Pewnie przy składaniu już tak idealnie nie będzie ale co tam, postanowiłem sobie tym póki co nie zawracać głowy bo jeszcze masa czasu przede mną a tydzień dopiero się zaczynał w ten poniedziałkowy poranek.

Dwie a właściwie nawet trzy rzeczy mogłem powiedzieć od razu o Nowej Zelandii, jak się okazało nie pomyliłem się, a wrażenia te tylko utwierdziły się w czasie dalszego mojego pobytu tutaj. Po pierwsze jakimś cudem w radiu, które słyszało się tu na każdym kroku leciała naprawdę doskonała muzyka, począwszy od lotniska, przez Autobus i nawet toaletę w caravanparku… Po drugie było tu bardzo ładnie, trudno to opisać, ale już z samolotu oświetlone nocą wyspy i wieżowce w centrum miasta ze słynną wybijającą się wysoko SkyTower robiły duże wrażenie. Po wylądowaniu już o poranku gdy niebo zaczęło zaledwie się przejaśniać zrobiło się bardzo kolorowo, a jednocześnie stylowo. Okazało się z bliska, że wszystkie budynki, stacje, biura są wyjątkowo przemyślnie zaprojektowane zarówno funkcjonalnie jak i chyba nawet bardziej wizualnie, by nie powiedzieć designe’rsko! To wrażenie, jak się potem okazało dotyczyło nie tylko samego miasta ale potwierdziło się w czasie podróży po wyspie, gdy okazało się, że natura jest tu niemniej oryginalna, ale o tym za czas jakiś. Po trzecie było tu zdecydowanie taniej niż w Australii gdzie każdą cenę z grubsza mnożyłem sobie przez trzy, a tutaj często niższe nominalne wartości tych samych artykułów wystarczyło, że ostrożnie przez dwa z okładem multiplikowałem.

Samo Auckland położone jest w terenie mocno górzystym (jak w sumie większość Nowej Zelandii) kształtowanym w tej okolicy głównie przez działalność wulkaniczną. Powodowało to to, że wyjątkowo mocno czuło się w nogach każdy spacer. Podobnie jak Sydney, Auckland też leży nad zatoką, posiada nie mniej słynny most, który jeszcze wydatniej niż w Sydney skraca potencjalną drogę lądową z jednego brzegu na drugi i ostatecznie tak samo jak stolica Nowej Południowej Walii tak i to miasto, mimo że największe w kraju, nie dostąpiło zaszczytu bycia stolicą państwa.

W odróżnieniu od Sydney jest zdecydowanie łatwiejsze do ogarnięcia, bo po prostu mniejsze. Dzięki temu bez problemu w większość miejsc mogłem dojść pieszo. Kupiony bilet kolejowy na 10 przejazdów starczył mi praktycznie na całość mojego pobytu tutaj. W pierwszych dniach zająłem się bardziej kwestiami technicznymi jak odnalezienie jakiegoś netu, który siedział jak się okazało za darmo w bibliotece. Kupiłem też od razu bilet autobusowy do Wellington (na najbliższą sobotę) i z powrotem (na niedzielę za dwa tygodnie). Kompania która oferowała tutaj najniższe ceny i bezpośredni przejazd między tymi miastami to „NakedBus”. Trochę obawiałem się, czy aby pod jakąś gwiazdką nie kryje się obowiązek obnażenia przed wejściem do autokaru (celem zminimalizowania wagi zapewne ;) dlatego wyjątkowo dokładnie zapoznałem się z treścią regulaminu, jak to będzie w praktyce – zobaczymy!

Kolejne dni spędziłem na podziwianiu atrakcji miasta, główną z nich widać z oddali. Kraj jest też bardzo przychylnie nastawiony na turystów, bo już na lotnisku czekają na każdego chętnego przylatującego dziesiątki katalogów z informacjami i kuponami promocyjnymi na wszystkie możliwe atrakcje. Dzięki temu wjechałem sobie z rabatem na punkt obserwacyjny SkyDeck położony prawie 200 m powyżej podstawy i mogłem potem skosztować np. dwóch lokalnie ważonych napoi w cenie jednego w orbitującym w chmurach barze. Oczywiście idąc za ciosem skończyło się na czterech w cenie dwóch, żeby nikt nie był stratny… Trochę doskwierał mi brak publiki, aby pokusić się o wykonanie skoku SkyJump, w czasie którego człowiek przywiązywany jest zwyczajnie do liny (dokładnie dwóch lin) przypiętej na szczycie wieży i umocowanej z drugiej strony przy podstawie. Po czym skacze sobie w najlepsze taki delikwent z nadzieją, że wyhamują go tuż przy zetknięciu z ziemią do jakiejś sensownej prędkości.

Każdego poranka nie potrzebny był nawet budzik do pobudki, bo w okolicy zlatywało się pełno kaczek, które w najlepsze kwakały zapewniając mi także towarzystwo. Zazwyczaj na stacji zalegała fantastyczna poranna mgła, która niesamowicie wyglądała gdy z jednej strony wypluwała by zaraz ponownie pożreć jadące pociągi.

Kolejne dni były bardzo ładne i słoneczne, a w toku moich codziennych kursów do miasta okazało się że ludzie w Nowej Zelandii są wyjątkowo mili i sympatyczni, znacznie inni od pasażerów australijskich pociągów z którymi miałem styczność. Szczególnie sympatycznie było również w okolicach uniwersytetu gdzie na trawnikach kampusu uczelni trwał nieustanny piknik dzień za dniem.

Najgorsze było natomiast to że zupełnie przypadkiem spojrzałem jakoś w tygodniu na sobotni rozkład jazdy pociągów i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że pierwszy z nich w kierunku miasta odjeżdża dopiero w okolicach 8 am kiedy ja już o tej porze mam siedzieć tego dnia w autokarze. Wiedziałem już wtedy, że będzie trzeba coś zakombinować, bo w okolicy kampingu nie było żadnego środka nocnej komunikacji. Skończyło się na piątkowym pakowaniu i nocnym podziwianiu miasta z odrobiną drzemki w poczekalni portowej tuż przy miejscu skąd startował poranny autokar. Składanie namiotu poszło wyjątkowo sprawnie – niesamowite! Co więcej nie trzeba było się także potem rozbierać, kierowca (a może kierowczyni, bo była to pani) również nie była naga, cały bagaż się zmieścił i autobus punktualnie ruszył w stronę stolicy.

Sobota szóstego marca to był pierwszy dzień w Nowej Zelandii gdy pogoda radykalnie się zmieniła. Całą drogę padało i było coraz zimniej. Po drodze mijaliśmy chyba całkiem ładne okolice, ale nie można było zobaczyć nic w szczególe, wszystko przez lejący się deszcz i gęste mgły wilgotnego powietrza. Mi osobiście stwarzało to idealne warunki, by bez żalu głównie odespać minioną noc. Wiedziałem, że będę tą trasą jeszcze wracał za kolejny tydzień, więc miałem nadzieję na lepsze warunki. Tymczasem zbliżała się 8 pm, a autobus z wymienionym po drodze, tym razem kierowcą, zbliżał się powoli do Wellington.