sobota, 5 marca 2011

Alice's Adventures In Wonderland

Auckland (New Zealand)

(27.02 – 05.03.2011)

Późnym popołudniem w ostatnią niedzielę lutego czekałem już na lotnisku w Sydney. Bynajmniej nie żeby wracać, ale z perspektywą odwiedzenia zielonej krainy, w której prawdopodobnie jest więcej zwierząt hodowlanych niż wszystkich mieszkańców. W Nowej Zelandii miałem wylądować niedługo przed północą dodając sobie jeszcze dwie godziny zmiany czasu na zegarku tak, aby był zgodny z tymi w Auckland. Największą atrakcją na lotnisku był oczywiście wolnocłowy i nieopodatkowany sklep Apple’a – fantastyczna opcja, gdybym o niej wiedział wcześniej powołałbym specjalny fundusz celowy! Sam lot linią Pacific Blue był bardzo spokojny i raczej senny. Kolejny raz udało mi się dostać miejsce przy oknie, ale tym razem za pasażera miałem takiego typowego Maorysa, sympatyczny bardzo koleś… no ale siedząc zajmował połowę mojego i sąsiedniego fotela. Za bardzo nie dało się z tym nic zrobic :)

Obywateli UE wjeżdżający np. turystycznie do Nowej Zelandii nie muszą posiadać wizy na pobyt do trzech miesięcy. Niemniej dosyć ostro zostałem przepytany na lotniskowej granicy celnej po co, skąd, dokąd, dlaczego itp. Itd.?! Ostatecznie pieczątkę podbito, a ja skoro świt dnia następnego udałem się do Avondale Motor Park – bodajże jedynego miejsca w ścisłym obrębie miasta w jakim oficjalnie mogłem rozbić sobie namiot. W Nowej Zelandii Faktycznie jest mnóstwo pięknych miejsc gdzie tego typu aktywność turystyczna jest nawet promowana i wspierana, wszystkie one są jednak usytuowane z dala od cywilizacji, w parkach narodowych bądź rezerwatach. Ja tym razem, mimo że bardzo chciałem, nie mogłem sobie pozwolić na takie zabawy. Głównie dlatego, że wszystko spakowane było w tę samo walizkę podróżną, z którą tu przyjechałem i w odróżnieniu od plecaka turystycznego jest ona łatwiejsza w użyciu, ale tylko w granicach litych dróg i chodników.

Droga z lotniska jest bardzo łatwa prosta i przyjemna a wszystko dzięki bardzo dobrej komunikacji. Airbus (tu to oznacza specjalny autobus) kursuje co 20-30 minut między lotniskiem, a centrum Auckland. Tam bez problemu można przesiąść się na jakiś miejski autobus lub jak w moim wypadku kolejkę, która zabrała mnie sześć czy siedem stacji dalej do dzielnicy Avondale. Na miejscu byłem o godzinie 8 am tuż przed otwarciem tzw. recepcji i niezwłocznie przystąpiłem do rozkładania namiotu/domku na kolejny tydzień. Poszło idealnie łatwo, a cała konstrukcja naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie – szczególnie, że namiot de facto dwu osobowy, był bardzo solidny i duży po rozłożeniu i aż nie wierzyłem jak wyszedł z tak małego opakowania, które nawet ¼ walizki mi nie zajmowało! Pewnie przy składaniu już tak idealnie nie będzie ale co tam, postanowiłem sobie tym póki co nie zawracać głowy bo jeszcze masa czasu przede mną a tydzień dopiero się zaczynał w ten poniedziałkowy poranek.

Dwie a właściwie nawet trzy rzeczy mogłem powiedzieć od razu o Nowej Zelandii, jak się okazało nie pomyliłem się, a wrażenia te tylko utwierdziły się w czasie dalszego mojego pobytu tutaj. Po pierwsze jakimś cudem w radiu, które słyszało się tu na każdym kroku leciała naprawdę doskonała muzyka, począwszy od lotniska, przez Autobus i nawet toaletę w caravanparku… Po drugie było tu bardzo ładnie, trudno to opisać, ale już z samolotu oświetlone nocą wyspy i wieżowce w centrum miasta ze słynną wybijającą się wysoko SkyTower robiły duże wrażenie. Po wylądowaniu już o poranku gdy niebo zaczęło zaledwie się przejaśniać zrobiło się bardzo kolorowo, a jednocześnie stylowo. Okazało się z bliska, że wszystkie budynki, stacje, biura są wyjątkowo przemyślnie zaprojektowane zarówno funkcjonalnie jak i chyba nawet bardziej wizualnie, by nie powiedzieć designe’rsko! To wrażenie, jak się potem okazało dotyczyło nie tylko samego miasta ale potwierdziło się w czasie podróży po wyspie, gdy okazało się, że natura jest tu niemniej oryginalna, ale o tym za czas jakiś. Po trzecie było tu zdecydowanie taniej niż w Australii gdzie każdą cenę z grubsza mnożyłem sobie przez trzy, a tutaj często niższe nominalne wartości tych samych artykułów wystarczyło, że ostrożnie przez dwa z okładem multiplikowałem.

Samo Auckland położone jest w terenie mocno górzystym (jak w sumie większość Nowej Zelandii) kształtowanym w tej okolicy głównie przez działalność wulkaniczną. Powodowało to to, że wyjątkowo mocno czuło się w nogach każdy spacer. Podobnie jak Sydney, Auckland też leży nad zatoką, posiada nie mniej słynny most, który jeszcze wydatniej niż w Sydney skraca potencjalną drogę lądową z jednego brzegu na drugi i ostatecznie tak samo jak stolica Nowej Południowej Walii tak i to miasto, mimo że największe w kraju, nie dostąpiło zaszczytu bycia stolicą państwa.

W odróżnieniu od Sydney jest zdecydowanie łatwiejsze do ogarnięcia, bo po prostu mniejsze. Dzięki temu bez problemu w większość miejsc mogłem dojść pieszo. Kupiony bilet kolejowy na 10 przejazdów starczył mi praktycznie na całość mojego pobytu tutaj. W pierwszych dniach zająłem się bardziej kwestiami technicznymi jak odnalezienie jakiegoś netu, który siedział jak się okazało za darmo w bibliotece. Kupiłem też od razu bilet autobusowy do Wellington (na najbliższą sobotę) i z powrotem (na niedzielę za dwa tygodnie). Kompania która oferowała tutaj najniższe ceny i bezpośredni przejazd między tymi miastami to „NakedBus”. Trochę obawiałem się, czy aby pod jakąś gwiazdką nie kryje się obowiązek obnażenia przed wejściem do autokaru (celem zminimalizowania wagi zapewne ;) dlatego wyjątkowo dokładnie zapoznałem się z treścią regulaminu, jak to będzie w praktyce – zobaczymy!

Kolejne dni spędziłem na podziwianiu atrakcji miasta, główną z nich widać z oddali. Kraj jest też bardzo przychylnie nastawiony na turystów, bo już na lotnisku czekają na każdego chętnego przylatującego dziesiątki katalogów z informacjami i kuponami promocyjnymi na wszystkie możliwe atrakcje. Dzięki temu wjechałem sobie z rabatem na punkt obserwacyjny SkyDeck położony prawie 200 m powyżej podstawy i mogłem potem skosztować np. dwóch lokalnie ważonych napoi w cenie jednego w orbitującym w chmurach barze. Oczywiście idąc za ciosem skończyło się na czterech w cenie dwóch, żeby nikt nie był stratny… Trochę doskwierał mi brak publiki, aby pokusić się o wykonanie skoku SkyJump, w czasie którego człowiek przywiązywany jest zwyczajnie do liny (dokładnie dwóch lin) przypiętej na szczycie wieży i umocowanej z drugiej strony przy podstawie. Po czym skacze sobie w najlepsze taki delikwent z nadzieją, że wyhamują go tuż przy zetknięciu z ziemią do jakiejś sensownej prędkości.

Każdego poranka nie potrzebny był nawet budzik do pobudki, bo w okolicy zlatywało się pełno kaczek, które w najlepsze kwakały zapewniając mi także towarzystwo. Zazwyczaj na stacji zalegała fantastyczna poranna mgła, która niesamowicie wyglądała gdy z jednej strony wypluwała by zaraz ponownie pożreć jadące pociągi.

Kolejne dni były bardzo ładne i słoneczne, a w toku moich codziennych kursów do miasta okazało się że ludzie w Nowej Zelandii są wyjątkowo mili i sympatyczni, znacznie inni od pasażerów australijskich pociągów z którymi miałem styczność. Szczególnie sympatycznie było również w okolicach uniwersytetu gdzie na trawnikach kampusu uczelni trwał nieustanny piknik dzień za dniem.

Najgorsze było natomiast to że zupełnie przypadkiem spojrzałem jakoś w tygodniu na sobotni rozkład jazdy pociągów i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu okazało się, że pierwszy z nich w kierunku miasta odjeżdża dopiero w okolicach 8 am kiedy ja już o tej porze mam siedzieć tego dnia w autokarze. Wiedziałem już wtedy, że będzie trzeba coś zakombinować, bo w okolicy kampingu nie było żadnego środka nocnej komunikacji. Skończyło się na piątkowym pakowaniu i nocnym podziwianiu miasta z odrobiną drzemki w poczekalni portowej tuż przy miejscu skąd startował poranny autokar. Składanie namiotu poszło wyjątkowo sprawnie – niesamowite! Co więcej nie trzeba było się także potem rozbierać, kierowca (a może kierowczyni, bo była to pani) również nie była naga, cały bagaż się zmieścił i autobus punktualnie ruszył w stronę stolicy.

Sobota szóstego marca to był pierwszy dzień w Nowej Zelandii gdy pogoda radykalnie się zmieniła. Całą drogę padało i było coraz zimniej. Po drodze mijaliśmy chyba całkiem ładne okolice, ale nie można było zobaczyć nic w szczególe, wszystko przez lejący się deszcz i gęste mgły wilgotnego powietrza. Mi osobiście stwarzało to idealne warunki, by bez żalu głównie odespać minioną noc. Wiedziałem, że będę tą trasą jeszcze wracał za kolejny tydzień, więc miałem nadzieję na lepsze warunki. Tymczasem zbliżała się 8 pm, a autobus z wymienionym po drodze, tym razem kierowcą, zbliżał się powoli do Wellington.


2 komentarze:

  1. Heja!
    Dobre z tym dzikusem w samolocie - ale jeśli siedzieliście na dwóch siedzeniach - a on zajmował 1,5 - to chyba bardziej zgranego tandemu ciężko by było znaleźć?:)

    pozdro - świetne zdjęcia - tylko po cholerę oni takie doły kopią w tych trawnikach?
    Karwas

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, nie da się ukryć, idealnie się uzupełnialiśmy ;)

    Z tymi trawnikami to naprawde nie wiem - może po prostu stwierdzili, że trzeba tu wykopać, aby tam usypać i tym sposobem ostatecznie przebili Australię w wysokości bezwzględnej, plus wygrali "Hobbita" ostatnio dzięki krajobrazom ;)

    OdpowiedzUsuń