sobota, 19 marca 2011

On The Origin Of Species

Nadi (Fiji)

(14 – 19.03.2011)

Rozpoczęło się od nocy na lotnisku w Auckland, do którego dojechałem jakoś po godzinie 10 pm dnia poprzedniego, po całodziennej niedzielnej przeprawie przez północną wyspę. Byłem trochę zmęczony, a samolot na Fidżi miał wystartować dopiero o 7:15 am w poniedziałek czternastego marca. Ciekawiło mnie czy będę mógł pozbyć się głównego bagażu nadając go już teraz na poranny lot i spokojnie przejść do strefy pozagranicznej lotniska, gdzie miałem nadzieję poszwędać się po sklepach wolnocłowych, a może także trochę zdrzemnąć. Głównie zrealizowałem to drugie kiedy okazało się, że są tam bardzo komfortowe warunki do spania: skórzane kanapy, fotele wygłuszające, leżanki… do wyboru do koloru. Ponadto po jedenastej, gdy kończyły się odprawy ostatnich samolotów zrobiło się tam kompletnie pusto. Zasnąłem.

Kolejne, co pamiętam jak przez mgłę, to że jakaś pani ze służb mundurowych budzi mnie, przeprasza najmocniej, że to robi, ale musi spisać moje dane i chce zobaczyć kartę pokładową. Ja w amoku coś tam jej dałem i powiedziałem, po czym ona życzy mi dalej spokojnej nocy i obiecała, że już nie będzie nachodzić. Pomyślałem sobie wtedy, gdy zobaczyłem, że jest jakaś 3 am, a ja przespałem jak zabity pół nocy już, że może lepiej jakbym np. nastawił sobie budzik na jakąś siódmą – żeby może chociaż lotu nie przegapić. Następne, co pamiętam to właśnie ten dźwięk alarmu, no i to że zasnąłem w pustej hali, a teraz setki ludzi kręciły się w najlepsze w około – niewiarygodne, że wszystko to przespałem w najlepsze…!! To chyba musiało być takie odreagowanie po dwóch tygodniach spania na karimacie.

Lot przebiegł sprawnie i szybko, a lądując koło Nadi na Fidżi już na lotnisku widać, że to inny świat. Fidżi leży praktycznie na tej samej długości geograficznej co Nowa Zelandia, a nawet lekko dalej na wschód. Mimo tego zarzucono tu pomysł korzystania z czasu letniego, co skutkowało w tym wypadku cofnięciem zegarka o godzinę i tak lecą trzy doleciałem tu już o 9 am (później o 6pm zaczynało robić się już ciemno). Na lotnisku idzie się z samolotu chodnikiem na zewnątrz terminala jakby tarasem i tak do samej odprawy celnej… przed którą gra lokalna orkiestra w rozchełstanych koszulach z bałałajkami ;) Tutaj do 30 dni można wjechać turystycznie bez problemu i bez zbędnych pytań. Jak się wkrótce mogłem przekonać jest to chyba generalnie akurat jedyny powód jaki ktokolwiek mógłbym mieć!

Taksiarz-hindus, oczywiście nie włącza licznika tylko pyta dokąd jechać. Ja stwierdzam, że do Club Fiji Resort jakieś 6km od lotniska. Na co słyszę o nie, nie, nie, on wie gdzie to jest, to jakieś 15 minut drogi co najmniej dwa razy tyle. No dobra myślę sobie i pokazuję mu dla informacji mapkę, żeby nie było nieporozumień i od razu zobaczy sobie adres w razie czeg. Plus może bystrzak zauważy iż Google napisało tam jak byk 6,4 km rysując mu jeszcze trasę od samego lotniskowego parkingu. Stanęło na tym, że centralnie zapytałem się ile będzie mnie to więc kosztować taka wspaniała usługa i kiedy rzucił cenę to od razu zasugerowałem, że za tyle to mnie podrzucić może jeszcze do Denarau Port skąd można kupić wycieczkę statkiem np. na jedną z pobliskich wysepek koralowych i potem poczeka na mnie aż zrobię zakupy w spożywczaku w centrum miasta, ostatecznie jak chce to może mnie do resortu zawieźć – cwaniak! Nie miał z tym jednak jakoś problemu i przez kolejne półtorej godziny objechał ze mną jakieś 30 km za zafiksowaną przez siebie kwotę, a ja od razu załatwiłem cały szerego podstawowych spraw. To wszystko pewnie w ramach uknutego tutaj pojęcia „Fiji Time”, co bardziej oznacza, że nikt się do niczego nie śpieszy niż lokalny czas wyspy.

Lokalizacja była super. Co prawda 90% hoteli mieści się tutaj na zamkniętym terenie cypla Denarau (nota bene specjalnie usypanego i zbudowanego tylko dla turystów miejsca). Mój hotelik, który składał się z kilkudziesięciu chatek w niczym jednak tamtym nie ustępowałm, a pod wieloma względami nawet je przewyższał. I to prawda że droga tutaj nie była asfaltowa jak prowadząca tam, ale przecież nie mój samochód jechał, i to prawda, że plaża nie była krystalicznie czysta i piaszczysta – ale tamte też nie są, bo żadne plaże na głównej wyspie Fidżi w odróżnieniu od setek sąsiednich wysepek nie są jakieś ekstra. Ja za to miałem naprawdę lokalną atmosferę, świetną i super miłą obsługę, własną stylową chatkę do dyspozycji, pełno palm kokosowych naokoło z wiszącymi pomiędzy nimi hamakami, parasole i leżaki na plaży, a nawet codzienne wycieczki na pływanie z rurką na rafach koralowych. Nie wspomnę o obowiązkowej lokalnej ceremonia picia Kavy lub zrywania kokosów i degustacji ich zawartości. Wszystko to, aż do soboty za cenę porównywalną z jednym dniem w większości tamtejszych ośrodków.

Typowy sezon na Fidżi zaczyna się dopiero w kwietniu, kiedy rozpoczyna się tam pora sucha i trwa do jakiegoś października mniej więcej. W marcu musiałem liczyć się z codziennymi popołudniowymi deszczami, które są wynikiem bliskiego położenia wysp względem równika. Nie było to jednak w żaden sposób uciążliwe, bo takie burzowe opady były przewidywalne szybkie i nieszkodliwe. Pozwalały za to np. spędzić godzinkę czy dwie na jakimś lunchu przy drinku w lokalnym barze z tarasem i widokiem na ocean.

Tutaj poza doskonałą obsługą, dwójki pracujących na zmiany barmanów, mogłem spotkać wiele mieszkańców resortu, a i często zaglądały osoby postronne. Bardzo szybko przestaje się tu człowiek przejmować tym, że np. zepsute łącze z netem (jedyne dostępne w hotelu) jest już trzeci dzień naprawiane, a koleś co przy tym majstruje już tyle samo dni zapewne wpatruje się w tę jedną skrzynkę z dwoma rozłączonymi kabelkami w środku i rozkłada bezradnie ręce :)

To co mnie jednak najbardziej pasjonowało to dwójka ludzi, którzy na plaży pod tarasem dzień w dzień majstrowali wodnopłat. Autorska konstrukcja była bardzo ciekawa i miałem nadzieję, że doczekam przed wylotem fazy testowej. Udało się zarówno mi obejrzeć loty jak i tym panom nie roztrzaskać się, kiedy przyszło co do czego – a latało to całkiem nieźle muszę powiedzieć! (poniżej jeden z łącznie czterech filmików dokumentalnych dostępnych z tej okazji na YouTube)


Do centrum miasta codziennie jeździł z ośrodka mini-van zabierając i przywożąc chętnych. Chyba drugie co do wielkości miasto na Fidżi, tak naprawdę składa się głownie z jednej ulicy, która prowadzi do świątyni, a po jej bokach nie ma nic poza sklepikami i naciągaczami. Idąc tu pierwszy raz masz gwarancję, że poznasz połowę mieszkańców, a to tylko dlatego, że druga połowa nagabuje innego z dwóch turystów odwiedzających to miejsce danego dnia. Z tego co widziałem i co mnie też zaskoczyło, to to, że chyba z połowa mieszkańców Fidżi to hindusi a druga połowa to lokalni – tak mniej więcej tu to wyglądało i wszystko, ale to dosłownie wszystko opiera się na turystach, mimo to zupełnie nie widać gdzie lądują zostawiane przez nich tutaj fundusze, chyba się dematerializują.

Była też obowiązkowa wycieczka na jakąś bardziej izolowaną wysepkę. Miała to być pierwotnie „Mala Mala”, którą wybrałem jako faktycznie niezamieszkałą. Defekt łodzi nie został naprawiony do środy, kiedy miał odbyć się rejs (pewnie ten sam majster od netu się tym też zajmował) a w zamian za to w czwartek wybrałem sobie nieco dalszą i większą, acz już niestety bardziej uturystycznioną opcję o podobnie brzmiącej nazwie „Malolo”. Ulotka mówiła m. in. „najszybszy katamaran” – wiatr wiał jakoś zawsze dokładnie z przeciwnego kierunku niż ten, w którym ten katamaran płynął i nawet na sekundę nie rozłożono głównego żagla. Niemniej ekipa wycieczkowa złożona raczej z geriatryków miała się za prawdziwych wilków morskich kiedy miniaturowy silniczek ledwo pchał tą gigantyczną łajbę w oczekiwanym kierunku! Muszę jednak powiedzieć, że sama rafa koralowa i te wysepki, do których ostatecznie dopłynęliśmy były prześliczne. Woda jest czyściutka z mnóstwem kolorowych i przeróżnych stworzeń, piasek wręcz biały i krystalicznie czysty, wszystko na wyciągnięcie reki – a wygląda to naprawdę tak, jak na niektórych pocztówkach!

Ten tydzień w każdym momencie był zupełnie różny od wszystkich minionych. Ciężko było się rozstawać z Fidżi ale samolot już czekał. Na lotnisku też tak łatwo nie chcieli mnie wypuścić i po absurdalnych stwierdzeniach lokalnych władz na tamtym obszarze, musiałem pozbyć się resztki pasty do zębów i takiej samej śladowej ilości kremu do opalania – bo pierwotne opakowania były większe niż 100 ml (mimo że przepis odnosił się jedynie do jednostkowo przewożonej w opakowaniu ilości…) Na „regulaminowe” perfumy i dezodorant musiałem natomiast zakupić przezroczysty woreczek tylko po to, żeby przy pani kontroler je tam włożyć i sekundę potem z powrotem schować do plecaka! No ale nic to – dla odreagowania zakupiłem sobie na wolnocłowym 6 buteleczek (limit to łącznie 2 150 ml) lokalnego napoju Vonu, który od bardzo niedawna jest tu ważony i rozlewany i całkiem mi przypadł do gustu w trakcie pobytu.

Na koniec prawie czterogodzinnego lotu powrotnego, samolot wykonał idealne podejście do lądowania oblatując z jednej i z drugiej strony, na bardzo już niewielkiej wysokości, centrum Sydney – spektakularny widok!

5 komentarzy:

  1. Maciek, wreszcie Fiji, a już myślałam że się nie doczekam! ale warto było, super fotki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Garuś, nie wracaj! Tak lubie sobie czytac co piszesz :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Garuś,

    a te piosenke Ci na pozegnanie spiewali??
    http://www.youtube.com/watch?v=yAsrdxff4QQ&feature=related

    M.

    OdpowiedzUsuń
  4. A wiesz, że może i tę... na pewno coś bardzo podobnego, kij ich wie co oni tam w tym zmiksowanym języku jeszcze brzdąkają sobie ;-P Cieszę się z takiej popularności mojej "literacko-reportersko-frywolnej" działalności niezmiernie!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ludzie z Fidzi sa wspaniale beztroscy, widzialem ich kiedys w Cardiff przed meczem rugby. Zabawa na calego:) Btw ich rugbysci wykonuja przed meczem zawsze slynny pokaz:
    http://www.youtube.com/watch?v=knVapkn5T2k

    Kurcze, szkoda, ze nie zahaczyles o Samoa:)

    OdpowiedzUsuń