piątek, 25 lutego 2011

One Thousand and One Nights (Part III)

Dzień 15 (12.02.2011)

Ceduna do Broken Hill  

Ceduna to najdalej położone na zachód, jednocześnie ostatnie z nadoceanicznych miast jakie widziałem w czasie tej wycieczki. Ci co uważnie obejrzeli ostatnią fotogalerię, mogli stwierdzić, że słońca to tam jednak trudno było uświadczyć. Niestety kolejny raz moje nadzieje nie do końca się spełniły. Może nie lało jak z cebra, ale dnia wczorajszego przez całą drogę do Ceduny wisiały na niebie grube i szare chmury.

Dzisiaj też się nie poprawiło nic a nic. Od rana wokoło był iście przygnębiający widok a wilgotna zawiesina zalegała w powietrzu. Coż, miałem już doświadczenie w takich sytuacjach więc nie zrażając się tym odpaliłem maszynę i pojechałem w kilka strategicznych miejsc. W Cedunie jest niewątpliwie najdłuższe molo jakie widziałem do tej pory. Jest to bardzo popularne miejsce wśród wędkarzy, którzy w nazwijmy to normalne dni tłumnie oblegają tą wysuniętą w ocean konstrukcję. Tym razem miałem ją na wyłączność. Marne to pocieszenie bo widok był taki sobie a wiało przy tym niemiłosiernie. Podobnie rzecz się miała w okolicach portu i punktu widokowego na sąsiednie wysepki, których kompletnie nie było widać.

Lekko zdegustowany postanowiłem sprawdzić lokalną prognozę pogody i widząc, że nie ma szans na rychłą poprawę, zacząłem pakować manatki. Na kampingu, koło mnie urlopował się jegomość z Zachodniej Australii, który pod nosem przeklinał, że przyjechał tutaj kiedy już cały tydzień ma pogodę kitu. On nie miał za bardzo wyjścia, ja miałem – ruszyłem w stronę Broken Hill z myślą o międzynoclegu w Port Augusta za jakieś 470 km. Kiedy przejechałem ten dystans okazało się że po drodze nie było ani odcinka gdzie widać byłoby błękitne niebo. W zdecydowanej większości padało lub lało wręcz bez przerwy. W takiej sytuacji nie chciało mi się nawet wysiadać z samochodu, więc zacząłem jechać dalej. Sytuacja nie zmieniała się nic a nic i po 800 kilometrach nie mogłem uwierzyć, że tak będzie dalej. Byłem już niecałą godzinkę jazdy od Broken Hill, które też powszechnie słynie ze słonecznego i pustynnego klimatu…

Na szczęście trochę przed zachodem słońca jakieś 50 km od miasta faktycznie zaczęło się przejaśniać. Tak naprawdę to idealnie dało się zauważyć linię, od której zaczynały się wszystkie te chmury, a za którą widać już było lekko czerwonawe, oświetlane zachodzącym słońcem, niebo. Nareszcie jakaś poprawa na sam koniec dnia! Nie zrobiłem już wiele poza ulokowaniem się na parkingu i obmyślaniem planu działania na kolejny dzień.

Dzień 16 (13.02.2011)

Broken Hill

Poranek był super słoneczny. Dawno takiego nie widziałem J Już wczoraj zaplanowałem dokładnie, co chcę zobaczyć, więc niezwłocznie przystąpiłem do realizacji celów. Pierwszą rekomendacją jaką słyszałem kiedyś o tym miejscu, to aby koniecznie zobaczyć obszar zwany The Living Desert and Sculptures, jakieś 6-7 km na północ od miasta. Niezwłocznie, jak tylko się ogarnąłem, tam też podjechałem.

Rzeźby są nieco abstrakcyjne, a zostały postawione na wzniesieniu, z którego widać całą okolicę jak i samo miasto. Zapewne jeszcze bardziej spektakularnie prezentowałyby się o wschodzie lub zachodzie słońca (na pierwszy się spóźniłem, na drugi nie chciało mi się czekać). Najlepsze jest to, że atrakcja ta została tak naprawdę wykreowana z niczego, bo miasto jest raczej typowo górniczym ośrodkiem, o faktycznie ciekawej zabudowie miejskiej. Jak się jednak okazało (o czym jeszcze dalej) ma wiele elementów kompletnie, można powiedzieć, od przysłowiowej czapy – tyle tylko żeby zadowolić turystów ;) Tak i tutaj, w przypływie weny, ustawiono niespełna dekadę temu na górce parę średnio-ociosanych kamieni i teraz jest to na 90% pocztówek z miasta pokazywane. Ładne owszem, ale raczej na pewno nie jest to coś reprezentatywnego…

O wiele bardziej atrakcyjny moim zdaniem jest odgrodzony (nota bene płotem pod napięciem!) obszar nazwany: The Living Desert. Jest to rodzaj rezerwatu i sanktuarium lokalnej fauny i flory. Najlepsze w ciągu ponad godzinnego spaceru były tam kangury! Tym razem było można zobaczyć ich kilka gatunków - większe i mniejsze, szare lub rudawe – słowem do wyboru do koloru. Kompletnie niezainteresowane człowiekiem zazwyczaj robiły swoje. (wszystkie filmiki na kanale YouTube, tu jeden link przykładowy) Z innych atrakcji można było wejść do szałasu aborygeńskiego czy zajrzeć do szybu kopalni.


Miasto jest bardzo bogate w ciekawą zabudowę. Liczne domki z wczesnych lat XIX w. są w świetnym stanie, zamieszkałe do chwili obecnej. Widać też ogromne nastawienie na turystykę. Na każdym kroku czekają tablice informacyjne, ulotki, oznakowane szlaki turystyczne i punkty widokowe. Dochodzi tu do tego, że jednym z monumentów jest np. pomnik w kształcie kolumny poświęcony Tytanic’owi… właściwie to orkiestrze na tym statku, która grała podobno do końca… i nie żeby orkiestra pochodziła z Broken Hill bynajmniej – ale stwierdzono, że miasto to też ma wielu dobrych muzyków i lokalne orkiestry więc czemu ich nie uhonorować i mieć przy tym kolejną „atrakcję”, ot takie luźne nawiązanie ;-)


Dzień 17 (14.02.2011)

Broken Hill do Cobar

W poniedziałek ruszyłem dalej. Na drodze kolejnym miastem było Cobar. Dojechałem tam koło południa. Miasteczko jest małe zaledwie kilkutysięczne, niemniej coś, co szczególnie chciałem zobaczyć to tamtejsza dziura w ziemi. Tak, tak – jest to świeżutki rów, największy na moim szlaku, który jest częścią działającej kopalni odkrywkowej.

Widok naprawdę robi wrażenie. Ogromny lej wykopany w ziemi po zboczach którego non-stop poruszają się pracujące maszyny, jest tak głęboki, że nie sposób było nawet objąć go całego kadrem aparatu, stojąc w znacznym oddaleniu. Co więcej, widać że na bieżąco jest on jeszcze pogłębiany i poszerzany, a na kilku poziomach odchodzą boczne odwierty i wejścia do korytarzy kopalnianych.

Samo miasteczko jest super ciche i spokojne. Nic nie wskazuje na to, że tuż przy jego granicy dzieją się takie monstrualne i hałaśliwe rzeczy. Korzystając z idealnej pogody poszedłem zjeść lunch nad stawem w lokalnym parku i nie mogłem nie skorzystać z okazji uwiecznienia na zdjęciach kilku lokalnych perełek architektonicznych.

Tuż przed zmierzchem wróciłem do miejsca nieopodal wielkiego napisu „Cobar”, widocznego na chałdzie usypanej przed wjazdem do miasta, gdzie był całkiem przytulny parking, na którym już „noclegowały” też inne wypożyczone samochody, a i jeden TIR się zdrzemnął także. Od tego miejsca nie było już nawet 1000 km do Sydney. Faktycznie dystans ten można by na upartego przejechać i w jeden dzień, ale ja miałem jeszcze w planie zajazdy w trzech kolejnych miejscach, w tym jednym jutro, którego chyba najbardziej nie mogłem się doczekać…



Dzień 18 (15.02.2011)

Cobar do Parkes

Jest taki film „The Dish”, który bynajmniej nie jest żadnym cyklem porad kuchennych czy instruktarzem używania naczyń domowych, opowiada natomiast z przymróżeniem oka bardzo autentyczną historię jednego z największych o ile nie największego w dziejach ludzkości wydarzenia. Niewiele pewnie osób, które miało w swoim życiu szansę w nim uczestniczyć zastanawiało się wówczas jak to było możliwe, że cały świat, któremu było to dane, zasiadł wówczas w jednej chwili przed szczytem ówczesnego środka masowej komunikacji – telewizorem. Gdzieś pomiędzy 20 a 21 lipca 1969 roku nadawano tam tylko jedną audycję (i to bez reklam) której istotą było to, że pewien koleś wygramolił się z ciasnej puszki i odcisnął ślad buta na piasku, wygłaszając przy tym kilka patetycznych kwestii. Można z grubsza tak to ująć, ale można też powiedzieć, że wówczas jak nigdy przedtem i nigdy potem, ludzkość przez kilkadziesiąt minut nie była równie zjednoczona, co wtedy gdy Neil Armstrong na oczach setek milionów spełnił jeden z odwiecznych snów o dotknięciu Księżyca.

Wszystko, co wówczas można było zobaczyć, pochodziło zaledwie z trzech anten, które były w stanie odbierać tę transmisję na żywo. Tą, która dała najlepszy obraz i z którą pozostano przez praktycznie całość transmisji telewizyjnej była ta nieopodal australijskiego miasteczka Parkes o średnicy 64 m. Przy wszystkich fikcyjnych elementach przedstawionych w filmie prawdą jest, że faktycznie łamiąc wszelkie zasady bezpieczeństwa i normy techniczne użytkowania obiektu odchylono wówczas talerz o 60 stopni przy niedopuszczalnie silnym wietrze ryzykując przy tym nie tylko zawalenie całej konstrukcji, ale też życie osób tam zgromadzonych. No i czy nie było warto?! (nota bene: NASA ostatnio po wieloletnich poszukiwaniach przyznała się, że prawdopodobnie w toku ówczesnych prac zwyczajnie nadpisała jedyne oryginalne wysokiej jakości nagrania z taśm szpulowych przed konwersją na niskiej jakości sygnał TV tego wiekopomnego wydarzenia, tracąc je bezpowrotnie – to dopiero rozbrajająca szczerość // pewnie po to żeby na zawsze ukryć całą mistyfikację ;->)

Wszystko to, jak się o tym pomyśli, robiło zawsze przynajmniej na mnie spore wrażenie. Tym większe, że ośrodek ten znajduje się kompletnie na jakimś przypadkowym pustkowiu, pośród pól z pasącymi się owcami i tak samo przeszło cztery dekady temu jak i teraz nie przypomina niczego z wyobrażeń większości z nas o tego typu urządzeniach „high-tech”. Może jednak tym większe robi wrażenie, kiedy już z odległości kilkunastu kilometrów widać ogromny talerz. Jeszcze fajniej wygląda to z bliska kiedy okazuje się, jakby stał on niczym przerośnięta antena satelitarna na miniaturowym domku (w którym upchnięto całe centrum sterowania).

Obiekt działa dalej i dzięki licznym modyfikacjom aparatury jego czułość została zwielokrotniona. Poza regularnymi pracami badawczymi wciąż jest w stanie odbierać sygnały wysyłane choćby przez błąkające się już na obrzeżach układu słonecznego sondy Voyager. Niemniej jest daleko mniej czuły niż np. będący na ukończeniu, budowany w Zachodniej Australii przez ten sam instytut CSIRO, radioteleskop ASKAP (Australian Square Kilometre Array Pathfinder) złożony z 36 zsynchronizowanych ze sobą anten.



Dzień 19 (16.02.2011)

Parkes do Orange

Pogoda wróciła do „normy” – z wczorajszego pochmurnego popołudnia dziś rozpadało się na całego. Trzeba oddać sprawiedliwość, że po wczorajszych emocjach, dojechawszy do Orange, dzień ten w zdecydowanej większości przesiedziałem w całkiem przytulnej bibliotece, w której mogłem w spokoju zredagować znaczną część poprzednich tekstów.

Jedynie popołudniem na chwilkę przejaśniło się, dzięki czemu mogłem przynajmniej uzupełnić lokalną fotogalerię.



Dzień 20 (17.02.2011)

Orange do Bathurst

Z wielkimi nadziejami patrzyłem na poranną prognozę pogody bo kolejnego miasta nie mogłem przegapić. Bathurst było pierwszym śródlądowym miastem założonym w Australii. Nie był to jednak oczywiście główny powód mojej tu wizyty. Miasto to słynie bowiem aktualnie raczej z corocznych wielogodzinnych wyścigów samochodowych organizowanych na lokalnym torze rajdowym. Najlepsze jest to, że w pozostałych dniach tor ten jest otwarty dla ruchu, stanowiąc jakby część systemu dróg miejskich. Nie mogłem nie wykorzystać więc takiej okazji!

Pogoda akurat tego dnia jakby na zamówienie dopisała. O poranku dojechałem najpierw do Centrum Informacyjnego skąd w pierwszej kolejności pozyskałem pełne informacje o mieście itp. Główną atrakcję odłożyłem na deser, a póki co poszedłem zobaczyć te historycznie ważne dla początkowych dziejów Nowej Południowej Walii i wczesnego australijskiego osadnictwa obiekty. W mieście aż roi się od starodawnych domków, jednak wiele z nich w odróżnieniu np. od Broken Hill jest w znacznie gorszym stanie. Co mnie tutaj szczególnie dobiło to to, że poza głównymi drogami w bocznych dzielnicach nie było kompletnie chodników przy drogach, co już dobitnie świadczy, że to typowe miasto dla samochodziarzy chyba ;-) Prawda jest taka, że w wielu miastach Australii system komunikacji dostosowany jest głównie dla zmotoryzowanych i sytuacja taka nie zdarzyła się po raz pierwszy. Tym razem skala tego fenomenu była jednak tak duża, że wielokrotnie skutecznie utrudniała opcję pieszej wędrówki.

Nie zraziwszy się jednak przystąpiłem do testowania jakości wspomnianego toru. Już po pierwszych metrach żałowałem głównie tego, że nie jadę tu np. moją Alfą ;) a jakąś przeładowaną „ciężarówą” która na prostych odcinkach jeszcze jako tako dawała radę, ale już pod górkę po serpentynie to ledwo ciągnęła bidulka… Radość niemniej ogromna! Po drodze kilka pit-stopów w tym jeden w najwyższym punkcie góry o wymownej nazwie Mount Panorama.

Głównym czynnikiem ograniczającym mnie przed biciem kolejnych rekordów było paliwo. W takim trybie jazdy jaki zaproponowałem widać było wręcz, jak na moich oczach strzałka paliwa z każdym metrem przejechanej drogi leciała nieubłaganie w dół, a w portfelu jakoś nie przybywało… Po kilku odcinkach z żalem pożegnałem się z torem w głębokim przeświadczeniu, że i tak na pewno wykręciłem na nim najlepszy czas z pośród wszystkich Toyot Tarago, które tam jeździły, i pomimo miejskiego ograniczenia prędkości do 60 km/h (ale klasyfikacja nie była dostępna ;-)

Tutaj moim miejscem noclegowym był parking położony w parku nad rzeczką nieopodal drogi wyjazdowej z miasta w kierunku bardzo już bliskiego Sydney.



Dzień 21 (18.02.2011)

Bathurst (przez Lithgow) do Liverpool

Przedostatni dzień przed sobotnim oddaniem samochodu miał skończyć się już w garażu podziemnym w Liverpool. Droga tam prowadziła bezpośrednio przez znane z wizyty w Ktoombie, Blue Mountains. Ciekawszym miastem po drodze wydawało się Lithgow. Do tej pory nie jestem w stanie powiedzieć, czy takie też było, bo nie było w nim nic widać na odległość powyżej kilkuset metrów maksymalnie – wszystko przez spowijającą okolicę mgłę i unoszącą się w powietrzu wilgoć.

Fajnym elementem wizyty tutaj miała być przejażdżka starodawną kolejką parową (Zig Zag Railway) poprzez okoliczne góry i doliny. W takich warunkach niestety musiałem z tego zrezygnować, bo wszelkie widoki byłyby mocno ograniczone. Niestety już drugi raz w tych górach zastała mnie taka sama sytuacją, tym razem w odróżnieniu od Katoomby nie będzie jednak szansy na powtórkę – a szkoda…

W zamian za to pokręciłem się po miasteczku gdzie po raz pierwszy od wielu dni mogłem nabyć choćby doładowanie do tej chyba arabskiej sieci komórkowej, która poza ewidentną zaletą względnie tanich połączeń do Polski miała też ogromną wadę braku zasięgu poza naprawdę dużymi miastami, tym samym stała się mało użyteczna podczas całej wycieczki, kompletnie inaczej niż planowałem. Patriotycznie patrząc to Plus GSM musi się naprawdę cieszyć, kiedy widzi jak spodobała mi się jego usługa roamingu ;)

Pod wieczór dojechałem do celu. Jednak nie ma to jak miłe powitanie, pyszna kolacja i wygodne łóżeczko do spania. Bardzo sympatyczny wieczór po wszystkich trudach podróży! Jutro już tylko sprawy techniczne, sprzątnięcie, przemycie samochodu i odstawienie go do wypożyczalni, a teraz pora wyspać się w najlepsze za wszystkie czasy!



Dzień 22 (19.02.2011)

Liverpool do Sydney

Zgodnie z regulaminem wypożyczalni przed oddaniem samochodu musiałem mu poświęcić jeszcze kilka minut na ogarnięcie go. Trzy tygodnie intensywnej jazdy i ponad 8 800 km przejechanych kilometrów, zrobiły swoje. Trzeba było troszkę przeszorować samochód. Na szczęści opcja użycia w garażu węża gaśniczego i kubła z wodą była idealna i znacząco ułatwiła całą operację.

Wykorzystując jeszcze pozostały do regulaminowej 2 pm czas, podjechałem z Anią zakupić wyżywienie najbardziej leniwemu, acz głównemu lokatorowi – kotu ;-) Niech się „bestia” cieszy, bo teraz to już do syta przez rok kolejny będzie pewnie mógł się żywić.

Ostatnią trudnością było wytyczenie trasy do Botany Road gdzie znajdowała się wypożyczalnia w taki sposób aby ominąć płatny odcinek autostrady M5, a się nie najechać za bardzo przy tym. Tutaj z pomocą przyszła niezawodna iPhone’owa nawigacja i tak dojechałem o jakiejś 1:30 pm do Jucy Car Rentals. Mój chytry plan, aby oddać samochód ze świecącym pustką bakiem się nie udał, bo stwierdzili, że obciążą moją kartę nie tylko karą (którą znałem i była mniejsza o połowę niż potencjalny koszt napełnienia zbiornika) ale też samym zatankowaniem. Nie chcąc już im tłumaczyć, że i tak im się to nie uda, bo konto też zawczasu przezornie wyzerowałem ;) już dla przyzwoitości zatankowałem im ten samochód na stacji po przeciwnej stronie ulicy, a wracając od sąsiada widziałem, że czeka już na mnie Waldek, który zajechał w międzyczasie zabrać mnie z powrotem swoim służbowym samochodem do domu.

Za dziesięć druga jechaliśmy już w najlepsze do Liverpool, kiedy odebrałem telefon od pani z wypożyczalni przypominający mi o zbliżającym się (WTF - 10 min!!!) terminie oddania auta :-D Jak to dobrze jednak czasem nie polegać na innych… podziękowałem za przypomnienie sugerując grzecznie inwentaryzację środków trwałych – był to mój ostatni kontakt z Jucy Cars, których Toyota idealnie się spisała na trasie zapewniając niezapomniane wrażenia z podróży.

czwartek, 24 lutego 2011

War and Peace

Pojutrze sobota, ostatni dzień przed kolejną większą wyprawą. Tym razem nie będzie już czterech kółek i stałego dachu nad głową. Wszystko co zabieram to dwie nogi, plecak i walizka z upchanym w niej namiotem, śpiworkiem, karimatą i jakimiś ciuchami. Zbliżający się marzec to już ostatni miesiąc wojażowania, …ma jednak szansę okazać się najciekawszy.

Plan jest taki, aby w najbliższą niedzielę tj. 27-mego lutego wsiąść do samolotu linii Pacific Blue, który to tuż przed północą lokalnego czasu wyląduje w Auckland – największym mieście Nowej Zelandii. Tam spędzić około tygodnia w centrum i okolicach po czym przenieść się na kolejny tydzień do stolicy kraju, miasta Wellington, położonego na południowym skraju północnej wyspy. Oba tygodnie będą tym razem spędzone „pod chmurką” – a dokładnie w namiocie, który przejdzie tym samym chrzest bojowy w realnych warunkach środowiskowych. Ostatni tydzień to dla odmiany coś w rodzaju prawdziwych wakacji – Fiji :-) Kraj setek wysepek na Pacyfiku, gdzie powinna czekać na mniej już i jakaś przytulna chatka do spania, palemki, plaże jak i rafa koralowa do pływania z rurką!!!

To prawda, że nie będzie już tak mobilnie jak do tej pory, ale przypuszczam, że będzie o wiele bardziej różnorodnie. Dwa dni temu doszło jednak, do dosyć niepokojącego zdarzenia. Trzęsienie ziemi w nowozelandzkim Christchurch na południowej wyspie okazało się być bardzo dotkliwe w skutkach. Mam więc sporą nadzieję, że nic podobnego nie będzie miało tam w okolicy miejsca, ale jakoś chodzą za mną/koło mnie te wszystkie kataklizmy :-/ Podczas gdy Auckland położone jest w okolicy bardziej stworzonej z wygasłych wulkanów, to Wellington jak najbardziej leży na styku tych samych dwóch wielkich płyt kontynentalnych, które spowodowały przedwczorajszą tragedię…

Ostatnie dni spędzam tymczasem na upychaniu coraz większej ilości rzeczy do walizki, tak aby maksymalnie wykorzystać limit bagażowy 23 kg i zoptymalizować dostępną w niej przestrzeń. Nie jest to łatwe, bo mimo że przecież przyjechałem tu spakowany w nią właśnie, teraz wydaje mi się jakbym miał dwa razy więcej rzeczy jakimś cudem – a nie mam przecież!

Z zaległości pozostała do „zablogowania” trzecia, ostatnia część minionej wyprawy obejmująca drogę powrotną w poprzek Australii z Ceduny, przez Broken Hill do Sydney. To już jutro/AU/, dzisiaj (za paręnaście godzin)/PL/. W poniższej galerii natomiast zaledwie kilka fotek z najbliższej okolicy, o której  do tej pory nie było za wiele powiedziane. Nie jest to może lokalizacja typowo turystyczna z milionem atrakcji ale i w Liverpool znaleźć można całkiem sympatyczne zakamarki, takie jak poniższy park nad rzeczką, idealny na szybki piknik i pisanie postów na świeżym powietrzu ;-)

środa, 23 lutego 2011

One Thousand and One Nights (Part II)

Dzień 8 (5.02.2011)

Port Augusta do Coober Pedy

Już wczoraj dojeżdżając do Port Augusta zaczynało się bardzo mocno chmurzyć, by na kilkanaście kilometrów przed miastem solidnie się rozpadać. Ostatecznie, gdy po godzinie ósmej zajechałem do miasta, padało już tak, że nie sposób było przejść nawet kilku metrów z samochodu do parkingowej recepcji bez wyjęcia parasola, aby nie przemoknąć do suchej nitki. Kiedy zaparkowałem na przeznaczonym mi miejscu było już całkiem ciemno, a ja po przejechaniu całkiem sporego kawałka trasy tego dnia, byłem już dosyć zmęczony, więc od razu postanowiłem iść spać.

Nie był to jednak taki sen, jaki mógłbym sobie wyobrazić, bo jak się właśnie wówczas okazało, spanie w samochodzie przy wszystkich jego zaletach względem np. namiotu, ma też w takich warunkach zasadniczą wadę. Każda jedna kropelka spadając na blaszany dach, na pewno nie przesiąka ale tuż poniżej przeistacza się w całkiem spory hałas. Dziesiątki więc takich kropli spadało każdej sekundy w większym lub mniejszym natężeniu, dudniąc wewnątrz nieprzerwalnie przez całą noc. Nie powiem, żebym się jakoś super wyspał.

Pierwotny plan był taki, że chciałem się zatrzymać na tę sobotę w Port Augusta. Miasto jest słynne co prawda głównie z tego, że właśnie tutaj krzyżują się główne szlaki komunikacyjne Australii. Dodatkowo jest dużym miastem portowym. Łącznie powodowało to to, że było też najtańszym miastem Australii jakie do tej pory widziałem – całkiem korzystnie, aby np. uzupełnić braki i zatankować bak do pełna przed ruszeniem w głąb pustynnego lądu.

Gdy tylko nastał ranek zrewidowałem swoje zamysły. Szczerze, byłem trochę zdegustowany tym miejscem po dwunastu godzinach nieprzerwanego deszczu, a przerywanej co chwila pobudkami nocy. Pomyślałem sobie, że oczywiście pada pewnie tylko tutaj przy morzu i jak odjadę autostradą na północ to zaraz sceneria się kompletnie odmieni i pokaże się słoneczko! Dojechałem do wylotowego skrzyżowania, zatankowałem do pełna bezołowiowej za jedynego 1,25 AUD (najtaniej jak dotychczas widziałem w Australii i znacznie taniej niż w Polsce), po czym ruszyłem prosto w stronę Coober Pedy. Przede mną było z 540 km drogi, w trakcie której mija się literalnie dwie stacje benzynowe, jedzie wzdłuż jedynej drogi prowadzącej w poprzek Australii, i czasami widzi się tylko linię kolejową poprowadzoną równolegle w tym samym kierunku. Poza tym nie spodziewałem się niczego inne niż pustynne krajobrazy.

Bardzo się pomyliłem, jak się wkrótce okazało! Kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego co dzieje się dalej, przejechałem tym razem najgorszy odcinek trasy w moim życiu. Z oczekiwań na rychłą poprawę warunków nic nie wyszło. Pogoda pogorszyła się wręcz do takiego stopnia, że miejscami nawet w godzinach południowych, było ciemno jak w nocy. Deszcz rozpadał się taki, że wycieraczki nie nadążały pracując na najszybszym biegu. Przed niektórymi odcinkami drogi tylko zastanawiałem się jak głębokie są przepływające przez nią strumienie i czy tylko wykąpię kompleksowo podwozie samochodu, zaleję silnik i już tam zostanę, a może skończę porwany przez nurt na dachu samochodu w jakimś rowie.

Samopoczucia ani sytuacji nie poprawiał fakt, że w takich warunkach po pierwsze wyjątkowo rzadko widzi się kogoś przejeżdżającego obok. Po drugie kompletnie nie ma zasięgu telefonii komórkowej, więc o rozmowie z Rodziną podobnie jak i z numerami ratunkowymi można zapomnieć bez telefonu satelitarnego. Po trzecie - od pewnej krytycznej pokonanej odległości, nie ma co nawet myśleć o zawracaniu, bo w baku zostaje tyle paliwa, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest i tak jazda dalej (pomimo, że bladego pojęcia nie miałem co mnie czeka po drodze).

Ostatecznie cały spocony z wrażenia, bynajmniej nie bijąc rekordy prędkości, ujrzałem pojawiające się coraz częściej usypane stożki na pustyni. Tak właśnie miała wyglądać cała okolica miasta Coober Pedy, które słynne jest na całym świecie z wydobycia opali. Poza tym nie sądziłem znaleźć tam nic szczególnego. Nagrywając jedyny tego dnia krótki filmik z okazji dotarcia do celu, nie wiedziałem jeszcze jak bardzo się już drugi raz tego dnia pomyliłem…


Dzień 9 (6.02.2011)

Coober Pedy

Ten dzień miał przynieść, jak się wkrótce okazało, największy szereg niespodzianek w trakcie całej tej wyprawy.

Pierwsze co zrobiłem rano, to udałem się do recepcji parku samochodowego, w którym zatrzymałem się tuż po dotarciu wczoraj na miejsce. Tym razem chciałem zasięgnąć rady przed kolejnym odcinkiem Stewart Highway, którym miałęm zamiar dojechać do Alice Springs. Idąc już tam, nie spodziewałem się wiele, bo deszcz jak padał tak padał – już drugą dobę! Pani z obsługi tylko potwierdziła moje obawy. Kiedy wchodziłem właśnie kończyła drukować faks z centrum meteorologicznego mówiący o deszczach co najmniej do jutra rana i zalaniach autostrady zarówno po południowej jak i północnej stronie, w którą to chciałem jechać…

Nie było wyjścia innego jak tylko przeczekać tutaj jeden dzień ekstra i może znaleźć sobie jakieś konstruktywne zajęcie. Tylko, co to mogłoby być w górniczym miasteczku w niedzielę, a na dodatek w środku ulewy?!

Na szczęście w większości miast tak i tutaj zrobiona jest w Australii świetna pod kątem turystycznym inicjatywa – centra informacyjne dla odwiedzających. Tutaj dowiedziałem się czegoś niesamowitego – 70% miasta jest pod ziemią! Okazuje się, że w wydrążonych szybach kopalń, temperatura utrzymuje się na stałym, komfortowym poziomi 23-25 stopni Celcjusza. Jednocześnie skały są bardzo wytrzymałe i kompletnie nie podatne na zawalenia, tym samym nie ma potrzeby używania żadnych wzmocnień konstrukcji, czy belek wspierających. Pozwala to bezproblemowo na wiercenie szerokich i wysokich podziemnych komór. Najlepsze natomiast jest to, że nic nie stoi na przeszkodzie w miarę rozwoju potrzeb lokalowych wykopać sobie bardzo szybko kolejny pokój, salon, czy sypialnię albo „dobudować” całe poziomy już raz kupionego mieszkania. Kosztuje to tyle ile praca maszyny górniczej i tzw. „blowera” który jak wielki odkurzacz wysysa na powierzchnię cały gruz – nie płaci się od metra, nie potrzeba żadnych zezwoleń. Jedyny przepis, to aby pozostawić 4m grubości do najbliższej ściany sąsiada.

Tak więc pod ziemią, ludzie mają tutaj doprowadzony prąd, wodę i Internet. Malują ściany, wieszają na nich plazmy i wstawiają stoły bilardowe do pokoju rozrywek. Tak samo pod ziemią są kościoły, muzea, część sklepów, hoteli i barów. Wszystko to w oczywisty sposób rozwiązało problem deszczu!

Inną niewątpliwą atrakcją miasta są wspomniane wcześniej opale i „didgeridoos”. Opale będą jeszcze szerzej opisane za kilka dni, bo przez to miasto będę jeszcze wracał, a w niedzielę i tak większość sklepów z nimi była zamknięta. Didgeridoos natomiast, to takie jakby trąby aborygeńskie, w oryginalnej wersji każda jest niepowtarzalna, a wynika to z faktu, że dźwięk wydobywający się z niej jest skutkiem unikalnego wydrążenia różnego rodzaju pni drzew przez termity. Zewnętrzny zaś wygląd, to efekt specyficznego malowania, jakie nadawane jest przez artystów aborygeńskich tym instrumentom. Tutaj było prawdziwe zagłębie tego typu atrakcji, w tym największa, ponad trzy metrowa tego typu „trąba” na świecie. Żałowałem bardzo, że taki oryginalny souvenir, a niektóre z nich to prawdziwe dzieła sztuki, zaczynają się od grubych setek dolarów za sztukę, a kończą na dziesiątkach tysięcy nawet! Jedyne co w takiej sytuacji mogłem zrobić to spróbować na nich zagrać. To bez opanowania techniki „circular breathing” skazane jest na porażkę więc zostałem przy kawie wypitej w ich otoczeniu, a także w towarzystwie bardzo sympatycznej pary czesko – słowackiej, która w swojej podróży również utknęła w tym miejscu podobnie jak ja.



Dzień 10 (7.02.2011)

Coober Pedy do Alice Springs

Po dniu pełnym wrażeń, w poniedziałek pogoda poprawiła się na tyle, że droga na północ stała się przejezdna. Do tego czasu już dowiedziałem się, że to całe zamieszanie atmosferyczne wynikało z cyklonu Yasi, który uderzył kilka dni temu w odległe o kilka tysięcy kilometrów, północno – wschodnie wybrzeża stanu Queensland. Zdziwiło mnie to początkowo bardzo, ale potem faktycznie nabrało sensu, kiedy to okazało się że tropikalny potwórz zmienił się nad lądem w gigantyczny front, który w kolejnych dniach przechodził ze wschodu na zachód przez całą Australię, a ja znalazłem się nieopatrznie w samym środku tej ścieżki.

Do Alice Springs pozostało natomiast jeszcze ponad 740 km, co z samego rana wymusiło obowiązkowe tankowanie do pełna baku tym razem już za 1,52 AUD za litr. Zasięg mojego samochodu jak się okazało w trakcie jego użytkowania wynosił od 450 do 500 km jazdy po trasie w zależności od warunków i tego czy włączyłem klimatyzację czy nie. :) Wiedziałem więc już wtedy, że jeszcze po drodze trzeba będzie go dotankować w jakimś przydrożnym zajeździe z benzyną.

Droga była już bezdeszczowa, chociaż zdarzało się wielokrotnie, że przejeżdżałem zamiast drogą to de facto rozlewiskiem wodnym – na tyle jednak płytkim, że mój samochód z napędem na dwa koła dawał sobie z nimi radę. Jadąc w ten sposób około godziny czternastej przekroczyłem granicę Terytorium Północnego. To pewnie nie przypadek, że ta część Australii jest trochę dziwnie nazwana, kiedy stolicą tego terenu i praktycznie jedynym „większym” miastem jest tu Darwin leżące 1 500 km dalej i mające „aż” niecałe 110 tys. mieszkańców. Dla formalności obszar ten – co nie każdy może wie – nie ma też statusu pełnoprawnego stanu Australii, a podlega pod rząd federalny. Podobna historia nota bene ma tu miejsce z malutkim cypelkiem - Jervis Bay, przez odkupienie którego formalnie Australijskie Terytorium Stołeczne z Canberrą może szczycić się dostępem do morza ;)

Wracając natomiast do meritum, pierwszym mikro-miasteczkiem tutaj jest Kulgera, od której pozostaje jeszcze 270 km do Alice Springs. Tutaj obowiązkowe dotankowanie za niebotyczną kwotę 1,72 AUD i tak z wiarą, że zatankowałem najlepszą benzynę świata, dojechałem drogą, po której dla odmiany wolno jeździć 130 km/h (w odróżnieniu od zwyczajowych 100 lub 110km/h w innych stanach) do Alice Springs. Byłem tam po godzinie czwartej popołudniu.

Standardowo miałem już wcześniej upatrzone miejsce postojowe na noc. Tym razem pokusiłem się o lokalizację z dostępem do prądu, kiedy okazało się, że Pani chce mi i tak dać 50% zniżki. Wjechałem na teren campingu i znalazłem sobie jakieś w sumie pierwsze lepsze miejsce do zaparkowania. Kilka minut potem przeżyłem chwilę grozy, gdy tylko otworzyłem puszkę z prądem… Trzymając w jednej ręce kabel a drugą podnosząc wieczko moim oczom ukazał się hasający sobie w najlepsze w środku, maksymalnie 5 cm od mojego palca, niepozorny, dość mały czarny pajączek z krwistoczerwoną pręgą na tyle. Nie sposób w ułamku sekundy było nie skojarzyć go z najwyższym wierszem tablicy, pokazywanej tu już dzieciom w przedszkolach. W sąsiedztwie dwóch innych pobratymców o wątpliwej reputacji oznaczony jest tam „Redback”, również czerwonym kolorem, jako „Deadly and Dangerous”. Nie więcej niż 5 sekund później, bijąc wszelkie rekordy prędkości, byłem już zaparkowany na przeciwległym końcu parkingu.

Aby ochłonąć, poszedłem jeszcze tego dnia przejść się i obejrzeć miasto. To niestety również nie napawało zbytnim optymizmem. Jak się okazało Alice Springs faktycznie jest jedynym miejscem na pustkowiach środkowej Australii, które można nazwać miastem. Jego charakter jednak jest bardzo specyficzny. Wszystko dlatego, że większość ludzi którą mija się na ulicach to Aborygenie, pracują natomiast wyłącznie ludzie o pochodzeniu postkolonialnym. To, że się mija, a nie spotyka w sumie najlepiej oddaje fakt, że Aborygenie po prostu snują się tutaj po ulicach. Często w grupach koczują na parkingach, w najlepsze rozpalając np. ogniska przed supermarketem, śpią na chodnikach, czy w korycie (wyschniętej rzeki). W większości faktycznie nie można się z nimi dobrze porozumieć po angielsku, a efektem tego wszystkiego jest niesamowity wręcz kontrast jaki czuje się w tym miejscu. To tak jakby w przedziwnym miejscu spotkały się dwa kompletnie różne światy i teraz widzi się twór złożony z tych trzech elementów, który jest tak samo niewiarygodny, co wyjątkowo abstrakcyjny!



Dzień 11 (8.02.2011)

Alice Springs do Yulara

Tego dnia bardzo oczekiwałem. Yulara to tak naprawdę jeden resort, do którego dojeżdża się odbijając 250 km na zachód od Stewart Highway, w miejscowości oznaczonej Erldunda, kolejne 200 km na południe od Alice Springs. Tam właśnie, całkowicie na pustyni został stworzony kompleks z trzema hotelami, parkiem samochodowym, campingiem, jedyną stacją benzynową (Shell) i supermarketem oraz drogą na kształt okręgu, po której w kółko jeżdżą autobusy przewożące ludzi do tych oddalonych od siebie raptem o 100m lokacji… Nie było by tam nic interesującego, gdyby nie Park Narodowy Uluru – Kata Tjuta, położony tuż obok. W nim natomiast słynne skały, w tym ta jedna, znana powszechnie i zaliczana m. in. przez UNESCO do Obiektów Światowego Dziedzictwa.

Szokiem, doznanym po drodze, nie było nawet to, że jeszcze drugi dzień po wspominanych ulewach, gdzieniegdzie jechało się przez rozlewiska, mimo solidnych trzydziestostopniowych temperatur w ostatnich dniach. Większe wrażenie zrobiła na mnie osiągnięta tu absolutnie rekordowa cena 1,79 AUD za liltr, co już jest wartością nie tylko ponad 40% wyższą niż średnia w okolicach Sydney, ale i znacznie wyższa w przeliczeniu na jednostkę niż cena bezołowiowej w Polsce. Dodatkowo paliwo to nazywa się tu „Opal Fuel”, a nie „Unleaded” i jest specjalnie stworzoną mieszanką pozbawioną aromatu, przy zachowaniu wszystkich pozostałych parametrów. W Terytorium Północnym jak i pozostałych głównie zamieszkałych przez Aborygenów terenach taka bezwonna benzyna, została wymyślona chyba na przełomie lat 70/80-tych przez BP, zastępuje zwykłe paliwo – tak, aby autochtoni nie mogli się jeszcze dodatkowo szprycować wąchając płyn z kanistra. Było to jak się dowiedziałem plagą wśród tej grupy mieszkańców Australii.

Wjazd do parku narodowego kosztuje 25 AUD i pozwala na dowolną liczbę wizyt przez trzy dni z rzędu. Wymusza jednak opuszczenie parku, tuż po zachodzie słońca, a ponowny wjazd nie wcześniej niż chwilę przed świtem. Zapewnia to oczywiście resortowi w Yularze stały dopływ klientów i korki na parkingach w parku narodowym głównie o tych porach, kiedy to wszyscy chcą zobaczyć zachód i wschód słońca nad Uluru (zwaną też Ayers Rock). Niemniej, pozwala także Aborygenom w spokoju przeprowadzać ich nocne ceremonie i obrzędy (o których treści i formie do końca nie wie nikt).

Tamtego dnia pierwszy raz wjechałem do parku a po drodze minąłem jeszcze jedną słynną masywną górę – Mount Connor. Muszę przyznać, że ten park narodowy jest naprawdę dobrze zorganizowany i oznaczony. Istnieją w nim dwie główne trasy jedna prowadząca do i wokół Uluru (w tym na specjalnie zlokalizowane punkty widokowe) i druga ciągnąca się pod skały Kata Tjuta. Tam, asfaltowy odcinek łączy się z gruntową drogą Great Central Road – trasą która prowadzi w poprzek przez serce kontynentu, aż po Laverton, a stamtąd dopiero kolejną asfaltową nawierzchnią do Perth. Niestety ze względu na jakość tej drogi w relacji do mojego pojazdu, podróż tędy musiała zostać wykluczona :-( Ale kto wie, może jeszcze kiedyś i te 1 130km stanie się częścią innej przygody!



Dzień 12 (9.02.2011)

Yulara do Coober Pedy

Z samego rana, wsiadłem czym prędzej do samochodu, abym mógł i ja załapać się na pierwsze promienie słoneczne oświetlające wschodnią część skały. Właśnie wtedy okazało się, że jest tutaj masa turystów z całego świata. Dzień wcześniej w środku dnia, kompletnie tego nie było widać. Najważniejsze jednak, to że udało się zdążyć i podziwiać jedyny w swoim rodzaju widok.


Reszta tego dnia to już tylko powrót przez 740km, znaną trasą na trzeci mój nocleg w Coober Pedy – tym samym miasto to stało się poza moim ulubionym, także rekordzistą w kategorii ilościowej – pod względem najdłużej odwiedzanego miejsca, całej tej wyprawy.

Tym razem miało być jeszcze kilka słów o największym skarbie tego terenu – opalach. A są to kamienie (krzemiany), w niektórych odmianach jak głównie tutaj – szlachetne. O dziwo zawartość zescalonej w nich wody wynosi nawet do 20%. Dzięki temu dają specyficzne, najbardziej pożądane zjawisko – rozszczepianie światła na wiele barwnych refleksów w zależności od struktury kamienia. Jak się dowiedziałem w jednym ze sklepów, które jest także muzeum górnictwa i hotelem jednocześnie (wszystko pod ziemią oczywiście), wartość kamieni zależy właśnie od jakości i mnogości kolorów, struktury, przejrzystości i tła na jakim zbudowany jest mineraloid. Wielkość w tym przypadku w odpowiednich warunkach może mieć drugorzędne znaczenie, a o wiele więcej zależy od płaszczyzny cięcia i szlifowania kamienia. Ciekawe jest również to, że opale z czasem podlegają samoistnemu procesowi utraty wody (dehydryzacji), co powoduje ich ciemnienie, czasem pękanie. Proces ten jest oczywiście bardzo niekorzystnym zjawiskiem, które można zminimalizować przy zachowaniu odpowiednich warunków noszenia i przechowywania.

Dzień 13 (10.02.2011)

Coober Pedy do Port Lincoln

Kiedy okazało się, że po trzecim razie w Coober Pedy, miasto to znałem jak własną kieszeń – postanowiłem skoro świt ruszyć dalej, aby nie marnować ani chwili czasu. Powrót na południe oznaczał po pierwsze znacznie bardziej komfortowe, szczególnie dla spania w samochodzie, warunki klimatyczne. Oznaczał także ponowny przejazd tą samą trasą do Port Augusta. Stwierdziłem, że może warto by jednak nie powtarzać schematu zatrzymując się drugą noc z rzędu we wcześniej już odwiedzonym miejscu, a pojechać prawie 300 km dalej do Port Lincoln. Szczególnie, że wiedziałem, iż robiąc planowaną pętlę po zachodniej od Stewart Highway części Australii i tak siłą rzeczy będę musiał przejechać jeszcze raz przez Port Augusta.

Tego dnia było wyjątkowo gorąco i klimatyzacja ledwo dawała radę chodząc na pełnych obrotach. A telefon wraz z nawigacją, wiszący w pełnym słońcu pod przednią szybą samochodu, pierwszy raz w swojej karierze wyświetlił ostrzeżenie o przegrzaniu, po czym wyłączył się dla ochłody. Na szczęści droga była prosta, jak przysłowiowy drut, więc bezproblemowo, z okresowymi przystankami, przejechałem prawie 880 km.

Późnym popołudniem dojechałem na miejsce. Miasto jest jednym z większych portów morskich, utworzonym przez naturalne ukształtowanie Boston Bay. Wyjątkowo pięknie prezentował się z tutejszego mola zachód słońca, który rozświetlał na niespotykanie głęboki różowy kolor chmury. Nadciągnęły one wieczorem tego dnia nad zatokę. Od miejsca, w którym zaparkowałem samochód do wód zatoki było dosłownie tylko 20m trawnika. Obszar do kąpieli był natomiast osiatkowany, w ochronie przed morskimi drapieżnikami, i znajdował się głęboko w połowie mola. Stamtąd jakieś dzieciaki mając świetną zabawę do późnej nocy – skakały do wody, po czym wchodziły po drabince na górę i cykl w kółko się powtarzał.



Dzień 14 (11.02.2011)

Port Lincoln (przez Coffin Bay) do Ceduna

Rano okazało się że z chmur, które przyszły wczorajszego wieczora, rozpadał się deszcz. Nieco później przemienił się w on w mżawkę, wciąż było jednak nieprzyjemnie. Doświadczony już taką pogodą nie zraziłem się i pojechałem do pobliskiej, oddalonej o nieco ponad 40 km miejscowości Coffin Bay. Małego miasteczka, którego wielką zaletą jest położenie – tuż przy wejściu do pięknego Parku Narodowego o tej samej nazwie.



Pogoda niestety pogarszała się, a 90% terenów tego miejsca dostępna jest tylko dla samochodów z napędem na cztery koła, zrezygnowałem więc z pomysłu pozostania tam na cały dzień, a skierowałem się do najbardziej odległego na zachód miasta Południowej Australii – Ceduny. Miałem nadzieję, że to oddalone o około 300 km miejsce będzie bardziej atrakcyjne.

Póki co jednak, to co tam zastałem oraz jak się moja podróż zakończyła - to wszystko w kolejnej ostatniej już części. Fotogaleria zawiera natomiast kilka zdjęć poglądowych.


wtorek, 22 lutego 2011

Moby-Dick

Dzisiejszy dzień nie zapowiadał się pogodnie, ale też nie zapowiadał tego, co wydarzyło się w okolicach tutejszego południa. Całkiem nieopodal, bo na Nowej Zelandii, do której się przecież wybieram już za 5 dni, miało miejsce trzęsienie ziemi. Skala jego to 6,3 stopnia Richtera, a pochłonęło ono na obecną chwilę ponad 60 potwierdzonych istnień ludzkich. Jest to kolejny kataklizm, który w ostatnich miesiącach nawiedza niestety ten rejon świata. W obliczu tej tragedii na bieżąco śledzę więc sytuację i czekam, co będzie dalej. Póki co, niepokojące jest również to, że na dziś wstrzymano wszystkie loty do Nowej Zelandii, rezerwując przestrzeń lotniczą dla specjalistycznych maszyn i potrzeb ratowniczych.

Pierwotnym wydarzeniem dnia miało być natomiast wyjątkowe i bardzo spektakularne zawinięcie do Sydney jednocześnie dwóch wielkich statków: pierwszego rejsowego „Queen Elizabeth” i drugiego liniowego „Queen Mary 2”. De facto w kategorii statków pasażerskich ten drugi jako liniowiec (statek wykonujący regularne rejsy, w tym wypadku głównie na trasie transatlantyckiej) jest największą tego typu jednostką na świecie przy ponad 3 000 zabieranych pasażerów. „Queen Elizabeth, mimo że nowsza – bo nie obchodziła jeszcze rocznicy swojego dziewiczego rejsu, jest pod tym względem nico mniejsza z maksymalną ilością nieco ponad 2 500 miejsc pasażerskich. Obydwa statki jednak, dla porządku rzeczy i pełnego obrazu w kategorii generalnej statków pasażerskich nie umywają się do aktualnego rekordzisty – kolosa pływającego po Karaibach: „Oasis of the Seas”, który potrafi jednorazowo zabrać nawet 6 000 samych pasażerów!!!

Jeden zacumował w głównym międzynarodowym porcie w pobliżu samego Harbour Bridge, drugi z oczywistych względów braku miejsca, wpłynął do wcześniejszej zatoki na teren przystani wojskowej marynarki wojennej Australii. W dosyć niekorzystnych warunków kompletnie zachmurzonego nieba i siąpiącej mżawki można było jednak bez problemu dostrzec ogrom konstrukcji i potęgę maszyn, szczególnie kiedy koniecznym było udanie się na przeciwległy brzeg zatoki skąd ledwo można było objąć cały statek kadrem aparatu.



Miała być zapowiadana krótka przerwa – więc oto była… Tymczasem jutro, zgodnie z harmonogramem, część druga wielkiej opowieści głównie o niewiarygodnie odizolowanym i dzikim interiorze kontynentu. Pojutrze wszystko na to wskazuje, w końcu będzie okazja wybrać się na, wspomnianą na samym początku, kultową dla Sydney plażę – Bondi. Do jutra!

poniedziałek, 21 lutego 2011

One Thousand and One Nights (Part I)

Dzien 1 (29.01.2011)

Sydney do Thredbo

W sobotę nastał długo wyczekiwany dzień. Umówiliśmy się z Ulą, że po 10 am, kiedy tylko otwierają wypożyczalnię, podwiezie mnie po samochód. Wszystko poszło całkiem sprawnie do momentu demonstracji auta. Nie chodzi mi o to, że czegoś brakowało – bo wszystko było na miejscu: idealnie wpasowana w konstrukcję samochodu lodóweczka, kucheneczka, zlewozmywak i rozkladane podwójne łóżko. Naprawdę tak jak mówiono była klimatyzacja (ale bez automatycznej stabilizacji temperatury) i odtwarzacz DVD z małym wyświetlaczem plus, co okazało się bardzo przydatne, wentylatorek w tylnej części (mieszkalnej) pojazdu, jak i ogromny otwierany szyberdach. Rzeczy, której mi „brakowało” to np. wajcha zmiany biegów… no tak wiedziałem, że ma być automatyczna, ale i tak chciałem czymś przestawić z pozycji parkuj na jedź na przykład. Jakież było moje uradowanie i zakłopotanie jednocześnie, kiedy Pani obsługująca wyjaśniła mi, że jedna z manetek za kierownicą właśnie do tego służy ;) No nic, potem poszło już łatwo i tylko pierwszy raz przy wyjeździe z wypożyczalni dokładnie wiedziałem, że chcę wyjechać w lewą stronę (tu to łatwiejsza opcja) ale w afekcie spojrzałem się kontrolnie również w tą samą (czyli tu bez sensu) i musiałem się potem dosyć streszczać, kiedy de facto, lekko wymusiłem pierwszeństwo na nadjeżdżającym z prawej Mercedesie. Potem to już się nie zdarzało, bo do samej jazdy po lewej momentalnie można się przestawić moim zdaniem. Kilka dni zajmuje tylko wbicie sobie do głowy, że odruchowo włączany „kierunkowskaz”, uruchamia mi tutaj wycieraczki :D …a kilka godzin, że jednak jadę samochodem „gigantem” i to z napędem na tylną oś, w porównaniu do dotychczas testowanych. Tak więc suma summarum cieszyłem się, że pierwsze dwadzieścia kilometrów z centralnej części Sydney do Liverpool jechałem jednak w profesjonalnej kolumnie, za samochodem prowadzonym przez stróża prawa.

W domu planowany był jeszcze ostatni posiłek – obiad przygotowany przez Anię, załadunek jedzenia, picia i całego bagażu do samochodu, czułe pożegnanie na trzy tygodnie rozstania i pora wsiadać do samochodu. Jasne, że od strony pasażera, gdzie ku mojemu kolejnemu zdziwieniu nie znalazłem kierownicy. Pierwszy odcinek jako, że był pierwszy i rozpoczynał się po godzinie trzynastej, nie był jak na tutejsze warunki najdłuższy – trochę ponad 460km. Miejscem odcelowym było miasteczko Thredbo, w parku narodowym Kościuszko.

Miejscowość ta jest typową zimową wioską narciarską (tak, tak, też się zdziwiłem bo w tych górach o dziwo można uprawiać ten sport w nasze lato). Jest to też jedno z dwóch miejsc, z których prowadzi szlak na najwyższą górę w Australii, nazwaną od nazwiska naszego rodaka jakby nie było – idealne miejsce na start wycieczki.

Na miejsce campingu, nieopodal miasteczka, dojechałem lekko po godzinie szóstej po południu. Okolica była bardzo ładna, a zbocza gór pokrywał las drzew kompletnie pozbawionych kory i liści. Pozostałość bo zjawisku nazywanym lokalnie „bush fire”, które pozostawia po sobie ogromne połacie wypalonego lasu. Okresowo nasiona zasypane w ziemi (uzyskują tym samym dostęp do światła), odradzając las na nowo. Gdyby jednak kolejny pożar zdarzył się w przeciągu około 20 lat, nowe drzewa nie zdążą wydać kolejnych nasion i teren trwale pustoszeje.

Drugą wspaniałą obserwacją był widok nieba, które nigdy jeszcze nie było tak czarne i nie pokazywało tylu gwiazd tak wyraźnie, w tym części gwiazdozbiorów niewidocznych z półkuli północnej oraz idealnie zarysowanego, świetlistego szlaku Drogi Mlecznej – cudo!

Trzecią rzeczą, której kompletnie się nie spodziewałem był ogromny w górach spadek temperatury nocą. Już kilka godzin po pójściu spać, obudziło mnie przeraźliwe zimno. Cóż, nauczka na przyszłość, że nawet tutaj przydaje się czasem pidżama z długim rękawkiem i/lub kalesony :) – na szczęście samochód wyposażony był również w kołderkę, która bardzo się już pierwszego dnia (nocy) przydała. Choć w tym wypadku, akurat w opcji samochodowej jest sposób alternatywny – odpalenia auta i włączenia klimy przecież…



Dzien 2 (30.01.2011)

Charlotte Pass

Po przestudiowaniu dokładnym przewodnika na dobranoc dnia poprzedniego, dziś skoro świt zapadła decyzja – zobaczę jeszcze więcej niż tylko szczyt i zamiast wspinać się od strony Thredbo (gdzie część początkowa szlaku jest organizowana wyciągiem), podjadę od drugiej strony góry do Charlotte Pass, skąd prowadzi drugi szlak na szczyt. Ddatkowo można go rozszerzyć o trasę szczytami głównego masywu i wizytę nad „Blue Lake” kończąc pętlę w punkcie wyjścia. Całość trasy wraz z podejściem pod szczyt i jezioro – znacznie ponad 20 km.

Trasa sama w sobie poza długością nie należy do zbyt skomplikowanych. W jednej trzeciej prowadzi de facto starą szutrową drogą aktualnie zamkniętą, zamienioną na drogę techniczną, która podprowadza Cię pod sam szczyt. Nieopodal rozpoczyna się już bardziej autentyczny górski szlak wiodący głównym masywem do Jeziora Błękitnego (coś jak nasze Morskie Oko tylko mniejsze).

Wycieczka udała się w idealnych warunkach przy wciąż krystalicznie ciepłym niebie, bardzo komfortowej jak na górskie warunki temperaturze i dosyć mocnym, ale naprawdę bardzo orzeźwiającym wietrze. Po godzinie osiemnastej, kiedy kończyła się kupiona dzień wcześniej dobowa przepustka na teren parku narodowego, byłem już poza jego granicami, ulokowany na kolejnym campingu nieopodal malowniczo położonego nad rozległym jeziorem i jednocześnie u podnóża gór, miasteczka Jindabyne.



Dzień 3 (31.01.2011)

Jindabyne do Toora

Jako już doświadczony po pierwszych dniach lewostronny (by nie powiedzieć lewy) kierowca, zaproponowałem sobie znacznie dłuższą trasę prowadzącą do mieściny Toora tj. w pobliże tym razem najbardziej na południe wysuniętego punku Australii. Droga ta miała już całe „imponujące” 570 km i wiodła przez nadoceaniczne tereny południowego stanu Victoria.

Porę lunchową zaplanowałem sobie w miejscowości Lake Entrance, która faktycznie położona jest pomiędzy południowymi, mierzejowymi jeziorami, a główny szlak spacerowy prowadzi prosto, jakby wyjściem, na rozległą, ciągnącą się od wschodniej do zachodniej strony horyzontu, szeroką i piaszczystą plażę. Super miejsce na obiadowy piknik!



Do miejsca docelowego dojechałem kierując się wzdłuż drogi A1, która w różnych wersjach będzie mnie prowadzić jeszcze przez kilka najbliższych dni, a miejsce campingowe wybrałem tym razem specjalnie z możliwością skorzystania z Internetu WiFi oraz z basenem dla odrobiny relaksu. To pierwsze dało radę i mogłem zamieścić m. in. pierwsze od startu, uspokajające świat wpisy na portalach społecznościowych. Drugie niestety, ze względów higienicznych, nie dało rady - bo woda w basenie była jakaś taka lekko mówiąc mętna ;)

Dzień 4 (01.02.2011)

Tidal River

Z samego rana przejechałem z miejsca noclegu do tytułowej miejscowości położonej zupełnie nieopodal, w centralnej części Wilsons Promontory National Park. Park ten, to wysunięty głęboko w ocean półwysep z najbardziej na południe zlokalizowaną kontynentalną częścią Australii. Jak się też okazało, jest to też teren praktycznie kompletnie dziewiczy. Dystans na jeden dzień nie mógł być dłuższy niestety niż dwadzieścia parę kilometrów (a i to akurat w tymi miejscu, o czym za chwilę, to gruba przesada).

Nie było szans dostania się na najbardziej południowy skrawek lądu w jeden dzień, bo trasa tam, sama w sobie w jedną stronę ma długość właśnie około 20 km i to bynajmniej nie po szlaku tak łatwym i prostym jak ten na górę Kościuszki. Tutaj wszystkie drogi to wąskie ścieżki, gdzie faktycznie trzeba się przedzierać metodą siłową przez zarośla i bardzo sypki, grząski piasek. Nie sprzyja to zdecydowanie pokonywaniu dużych odległości. Dodatkowo tego dnia niebo było praktycznie bezchmurne przy temperaturze grubo przekraczającej 30 stopni już o godzinie dziesiątej rano.

W takich warunkach postanowiłem zrobić małą pętlę, która zaczynała się w Tidal River, prowadziła plażami i skałkami przez nadoceaniczne zatoki Norman i Oberon, dalej w głąb lądu do przecięcia ze szlakiem prowadzącym na Telegraf. Następnie z powrotem w stronę północną, centralną częścią półwyspu, prosto na inny parking oddalony od miejsca startu o jakieś 4 km. Stąd miałem cichą nadzieję znaleźć jakieś źródło transportu do miejsca początkowego.

Zaczęło się przepięknie bo plaże tamtejsze są wyjątkowo urokliwe i pozbawione plażowiczów!! Co chwila widzi się wspaniałe krajobrazy. Po dwóch godzinkach spacerku nastąpiło coś, co jednak nie było wcale takie przyjemne… Kompletnie znienacka stałem się celem ataku jakiejś nadpobudliwej osy, czy pszczoły i tylko traf chciał, że kiedy już dostałem strzał centralnie w policzek, udało mi się jeszcze wyciągnąć żądło napastnika. Skończyło się bez opuchlizny, a tylko na lekkim niedowładzie części twarzy do końca tego dnia.

To jednak nie był ostatni problem bo już koło południa z nieba lał się niemiłosierny ponad czterdziestostopniowy żar, a trasa zaczynała oddalać się od wody i robiła się wyjątkowo szeroka, kompletnie bez skrawka cienia – niczym jak na patelni. Już pięć kilometrów przed jej końcem skończyły się wszelkie zapasy z prawie 2l napoi, a niestety jedyna cywilizacja czekała na linii mety :) Ostatni kilometr marszu już tylko zastanawiałem się, czy z kolejną górką jest już ten parking czy jeszcze nie…

Ostatecznie po ponad czterech godzinach „spacerku” dotarłem na to miejsce. Jedyny odjeżdżający w samą porę van, akurat też był wypożyczony przez backpacker’a, który bardzo chętnie zabrał mnie do Tidal River. Sam skądinąd chciał przejść się stamtąd podobnym szlakiem, więc nawet zadowolony posłuchał w ciągu tej dziesięciominutowej jazdy resztek słów jakie byłem w stanie wydusić tego dnia.

Gdy tylko dotarłem do mojego pojazdu jednym haustem wypiłem kolejną dwu litrową butelkę soku i dokupiłem kilka lodów. Potem jeszcze zimny prysznic na dokładkę – ukrop był maksymalny.

Późnym popołudniem przyszła pora na opuszczenie tego miejsca – bo nocleg w tym parku narodowym był dodatkowo płatny. Ja liczyłem, że po drodze do Melbourne znajdę coś przystępniejszego, plus miałem nadzieję przed zmierzchem zobaczyć jakieś ładne widoki z dalszej trasy.

Było warto bo niespełna 10 km dalej jeszcze na terenie parku, tuż nieopodal drogi pasło się stado KANGURÓW!! Momentalnie dałem więc po hamulcach, co zupełnie nie zrobiło na nich wrażenia. W gruncie rzeczy, dało się podejść bardzo blisko bez kompletnej reakcji z ich strony. Co więcej, kiedy ja robiłem kolejne zdjęcia następny nadjeżdżający samochód zrobił dokładnie to samo, a z niego wyskoczyła cała grupa fotoreporterów. Trzeba powiedzieć, że nie spodziewałem się wytropić kangura tak szybko, szczególnie kompletnym przypadkiem!



Przed zmrokiem, przy coraz większym wietrze, który czasem chciał kompletnie zepchnąć samochód z drogi, udało mi się dojechać do miejscowości Korumburra. Pewnie z jakieś 200km przed Melbourne.

Dzień 5 (2.02.2011)

Korumburra (przez Melbourne) do Apollo Bay

To aby pojechać do Melbourne, było w planie od samego początku. Już wcześniej spotkałem kilka osób, które zarzekały się, że jest tam o wiele lepiej i ładniej niż w Sydney, jak i takie które kategorycznie opowiadały się jednak za wyższością tego drugiego miasta. Nie pozostawało nic innego jak przekonać się samemu.

Oczywiście było to już w zasięgu ręki, a właściwie samochodu. Niemniej wiązało się to też z koniecznością opracowania trasy tak, aby dojechać do samiutkiego centrum, drugiego co do wielkości miasta w Australii, bezbłędnie omijając przy tym wszystkie płatne w tym mieście odcinki i zrobić to wszystko w szczytowym porannym ruchu, „ciężarówką”, trzymając się wciąż złej strony drogi.

Z pomocą przyszła nawigacja, którą to na szczęście zapobiegawczo nabyłem na mojego iPhone’a już prawie rok temu na promocji okolicznościowej w AppStore ;) Spisała się idealnie! Normalnie to samo powiedziałbym o kierowcy – ale nie mi to oceniać… Już po dziewiątej z rana miałem szansę sprawdzić jak  naprawdę wygląda to miasto.

Pierwsze wrażenie to takie, że jest to miasto inne, na pewno trochę bardziej przypominające te europejskie, jednocześnie zdecydowanie bardziej „przestrzennie” w centrum. Jednak zatoka, nad którą leży Melbourne, nie wyróżnia się niczym szczególnym w porównaniu z Sydney Harbour i jest do tego po prostu brudna. Plaże są raczej nieciekawe i wąskie, dodatkowo wydają się być jakby na siłę wciśnięte pomiędzy wodę, a linię zabudowy miasta. Co jest pozytywne to z kolei wiele ciekawych architektonicznie budynków i znacznie lepsze warunki komunikacyjne dzięki szerokim i dobrze rozplanowanym ulicom.

Są tu nawet tramwaje, które implikują jeden z najdziwniejszych przepisów drogowych jakie widziałem. Oczywiście nieopatrznie nawet go złamałem – ale słowo honoru, trudno było mi nawet wyobrazić sobie tak absurdalną metodę jazdy. Chodzi o powszechnie znaną sytuację, kiedy tak jak np. w Warszawie są sobie drogi, po których razem z samochodami jeżdżą też tramwaje. Czasem zdarza się, że na skrzyżowaniu trzeba skręcić tak że przecina się szyny. Każdy normalny kierowca oczywiście ustawiłby się na pasie możliwie najbliższym tramwajowemu, poczekał na zielone, przepuścił z oczywistych względów tramwaj, najpewniej przepuściłby też samochody jadące z naprzeciwka i kulturalnie skręcił opuszczając skrzyżowanie. BŁĄD! Tutaj wykonując odpowiednio manewr skrętu w prawo na takim skrzyżowaniu, ustawić się należy nie gdzie indziej, ale na pasie najbardziej po lewej stronie (tym najodleglejszym od tramwaju), włączyć prawy kierunkowskaz, i broń Cię wjeżdżać na zielonym… Czeka się grzecznie, aż ten kolor zgaśnie, po czym wykonuje się co sił i mocy w silniku skręt w prawo – po torze czegoś na kształt haka rzeźniczego (stąd może nazwa „Hook Turn”) – kiedy już bardzo łatwo można się spotkać z samochodami startującymi w poprzek skrzyżowania. Prawdziwa masakra…

Słyszałem w sumie o tym przepisie wcześniej, ale miałem wielką nadzieję uniknąć takich scenariuszy. Nie udało się to i niestety nie udało mi się też wykazać znajomością lokalnego prawa. Kiedy zorientowałem się, że jestem w centrum modelowej sytuacji, było już zdecydowanie za późno na wszelkie korekty. Cóż… trzeba było jechać po naszemu. Spotkało się to wielką dezaprobatą ze strony kilku kierowców wyrażoną piskami klaksonów. Motorniczy prawdopodobnie doznał szoku widząc co się dzieje, ale policji nie było nigdzie w pobliżu, a i z powodzeniem oraz kompletnie bezpiecznie, muszę stwierdzić, można jechać tu „normalnie” (tylko niestety znaki na to nie pozwalają)


Po południu natomiast dojechałem do początku drogi, którą z całą odpowiedzialnością mogę nazwać najbardziej malowniczą trasą jaką jechałem w życiu. Prześlicznie położona Great Ocean Road zaczyna się tuż za miastem Torquay (na południowy zachód od Melbourne) i ciągnie się przez ponad 240km w kończąc w pobliżu Warrnambool bliżej Adelajdy. Co jednak jest po drodze, to już dzień następny…



Dzień 6 (3.02.2011)

Apollo Bay (przez Portland) do Robe

Przejechawszy wczoraj kilkadziesiąt początkowych kilometrów Great Ocean Road (B100) dojechałem na nocleg do miejscowości Apollo Bay. Stąd rozpocząłem najciekawszy odcinek tej trasy. Tutaj akurat jestem przekonany, że nic nie odda wspaniałości tego miejsca tak, jak fotogaleria. Zresztą, zdecydowanie więcej było podczas tego odcinka postojów (czasem co kilkaset zaledwie metrów) niż samej jazdy.

Po drodze są miejsca słynne i znane z każdych katalogów o Australii jak klify: Twelve Apostles, czy Loch Ard Gorge lub London Arch (przed zawaleniem części zwany, London Bridge) Są także setki punktów widokowych odkrywających jeszcze piękniejsze zakątki i zakamarki przybrzeżne tej trasy.

Po przejechaniu umownej granicy, znika tylko jej nazwa – bo na pewno nie zmienia się ilość atrakcji. Tuż koło Portland znajduje się np. miasteczko Cape Bridgewater, w okolicach którego są tak wspaniałe formacje skalne jak Petrified Forest, wydmy piaskowe, a wszystko to na tle jednej z większych elektrowni wiatrowych – wszystko tuż nad oceaniczną przepaścią.

Koniec więc lania wody, zapraszam do oglądania…



Dzień 7 (4.02.2011)

Robe (przez Adelaide) do Port Augusta

Robe jest ostatnim miastem na drodze do Adelajdy, w którym nocowałem. Jest to typowo portowe miasteczko, od którego zaczyna się znacznie inna linia brzegowa. Wody te w odróżnieniu od południowo – wschodniej i wschodniej części Australii nie są już poddane wpływowi ciepłego prądu morskiego. Tym samym, teren te jakkolwiek gorące, pozbawione są znacznej ilości opadów. Stają się przez to suche i bardzo jałowe. Od Robe w stronę północno – zachodnią ciągnie się długa na kilkadziesiąt kilometrów mierzeja, która oddziela kilkunasto-/kilkudziesięciometrowym pasmem nadbrzeżne słone jeziora od pełnego oceanu.

W takiej scenerii około południa dojechałem do stolicy stanu Południowej Australii – Adelajdy. Miasto to wydało mi się również specyficzne, ze względu na znaczną liczbie imigrantów o wybitnie niemieckich korzeniach. Co chwila na ulicy dało się słyszeć ten język. Pewnie też dzięki znacznym wpływom kultury europejskiej miasto to nazywane jest Miastem Kościołów. To trafna obserwacja, szczególnie w relacji do innych miast tego kontynentu. Tutaj budowli sakralnych jest naprawdę sporo.



Główną „atrakcją” tego dnia okazało się być jednak zdarzenie wynikające z prozaicznej chęci opuszczenia samochodu po dotarciu do celu. Nie żeby klamka nie zadziałała, albo zamek się zaciął. Wszystko przebiegło standardowo do momentu, kiedy po uchyleniu drzwi na zgięciu, w szczelinie, gdzie są zawiasy je przytrzymujące – siedział sobie w najlepsze pająk! Cały włochaty, brązowy o rozmiarze mojej dłoni… Co jak co, ale w takich miejscach szczególnie się nie spodziewałem poznać tak dobitnie uroku dzikiej przyrody. Prostą opcją wydawało się strzepnięcie go czym prędzej poza obręb samochodu. Wydawało się…, bo przy pierwszym zbliżeniu, pająk błyskawicznie przecisnął się jakimiś szczelinami do komory silnikowej. Czy był jadowity? – prawdopodobnie nie, bo był to raczej ten z gatunku Huntsman, który jedynie wygląda nieciekawie. Jest to jednak ostatnia rzecz, nad którą zastanawia się człowiek w takim momencie. Pierwszą, która przechodzi mu przez myśl to, czy wylezie mu taka paskuda np. nocą pod kołdrę!?! Ostatecznie nie wylazła ani tej nocy ani do końca wycieczki. Tego dnia jednak, pokazała się jeszcze po drugiej stronie samochodu i uciekła gdzieś pod podwozie. Nie wiem, czy się przesiadła po drodze, czy dała za wygraną kiedy warunki jazdy się znacznie pogorszyły w dniach następnych. Niemniej dała spokój – co nie znaczy, że to było ostatnie, ani najgorsze spotkanie z pająkami, ale o tym kiedy indziej! ;)

Ten dzień i jednocześnie pierwszy tydzień wyprawy zakończył się w Port Augusta. Mieście w którym krzyżują się główne drogi: wschód – zachód i północ – południe. Idealnie bo przyszły tydzień to najgłębszy interior kontynentu. Będzie gorąco, lecz tu właśnie zaczyna padać…!