środa, 23 lutego 2011

One Thousand and One Nights (Part II)

Dzień 8 (5.02.2011)

Port Augusta do Coober Pedy

Już wczoraj dojeżdżając do Port Augusta zaczynało się bardzo mocno chmurzyć, by na kilkanaście kilometrów przed miastem solidnie się rozpadać. Ostatecznie, gdy po godzinie ósmej zajechałem do miasta, padało już tak, że nie sposób było przejść nawet kilku metrów z samochodu do parkingowej recepcji bez wyjęcia parasola, aby nie przemoknąć do suchej nitki. Kiedy zaparkowałem na przeznaczonym mi miejscu było już całkiem ciemno, a ja po przejechaniu całkiem sporego kawałka trasy tego dnia, byłem już dosyć zmęczony, więc od razu postanowiłem iść spać.

Nie był to jednak taki sen, jaki mógłbym sobie wyobrazić, bo jak się właśnie wówczas okazało, spanie w samochodzie przy wszystkich jego zaletach względem np. namiotu, ma też w takich warunkach zasadniczą wadę. Każda jedna kropelka spadając na blaszany dach, na pewno nie przesiąka ale tuż poniżej przeistacza się w całkiem spory hałas. Dziesiątki więc takich kropli spadało każdej sekundy w większym lub mniejszym natężeniu, dudniąc wewnątrz nieprzerwalnie przez całą noc. Nie powiem, żebym się jakoś super wyspał.

Pierwotny plan był taki, że chciałem się zatrzymać na tę sobotę w Port Augusta. Miasto jest słynne co prawda głównie z tego, że właśnie tutaj krzyżują się główne szlaki komunikacyjne Australii. Dodatkowo jest dużym miastem portowym. Łącznie powodowało to to, że było też najtańszym miastem Australii jakie do tej pory widziałem – całkiem korzystnie, aby np. uzupełnić braki i zatankować bak do pełna przed ruszeniem w głąb pustynnego lądu.

Gdy tylko nastał ranek zrewidowałem swoje zamysły. Szczerze, byłem trochę zdegustowany tym miejscem po dwunastu godzinach nieprzerwanego deszczu, a przerywanej co chwila pobudkami nocy. Pomyślałem sobie, że oczywiście pada pewnie tylko tutaj przy morzu i jak odjadę autostradą na północ to zaraz sceneria się kompletnie odmieni i pokaże się słoneczko! Dojechałem do wylotowego skrzyżowania, zatankowałem do pełna bezołowiowej za jedynego 1,25 AUD (najtaniej jak dotychczas widziałem w Australii i znacznie taniej niż w Polsce), po czym ruszyłem prosto w stronę Coober Pedy. Przede mną było z 540 km drogi, w trakcie której mija się literalnie dwie stacje benzynowe, jedzie wzdłuż jedynej drogi prowadzącej w poprzek Australii, i czasami widzi się tylko linię kolejową poprowadzoną równolegle w tym samym kierunku. Poza tym nie spodziewałem się niczego inne niż pustynne krajobrazy.

Bardzo się pomyliłem, jak się wkrótce okazało! Kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego co dzieje się dalej, przejechałem tym razem najgorszy odcinek trasy w moim życiu. Z oczekiwań na rychłą poprawę warunków nic nie wyszło. Pogoda pogorszyła się wręcz do takiego stopnia, że miejscami nawet w godzinach południowych, było ciemno jak w nocy. Deszcz rozpadał się taki, że wycieraczki nie nadążały pracując na najszybszym biegu. Przed niektórymi odcinkami drogi tylko zastanawiałem się jak głębokie są przepływające przez nią strumienie i czy tylko wykąpię kompleksowo podwozie samochodu, zaleję silnik i już tam zostanę, a może skończę porwany przez nurt na dachu samochodu w jakimś rowie.

Samopoczucia ani sytuacji nie poprawiał fakt, że w takich warunkach po pierwsze wyjątkowo rzadko widzi się kogoś przejeżdżającego obok. Po drugie kompletnie nie ma zasięgu telefonii komórkowej, więc o rozmowie z Rodziną podobnie jak i z numerami ratunkowymi można zapomnieć bez telefonu satelitarnego. Po trzecie - od pewnej krytycznej pokonanej odległości, nie ma co nawet myśleć o zawracaniu, bo w baku zostaje tyle paliwa, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest i tak jazda dalej (pomimo, że bladego pojęcia nie miałem co mnie czeka po drodze).

Ostatecznie cały spocony z wrażenia, bynajmniej nie bijąc rekordy prędkości, ujrzałem pojawiające się coraz częściej usypane stożki na pustyni. Tak właśnie miała wyglądać cała okolica miasta Coober Pedy, które słynne jest na całym świecie z wydobycia opali. Poza tym nie sądziłem znaleźć tam nic szczególnego. Nagrywając jedyny tego dnia krótki filmik z okazji dotarcia do celu, nie wiedziałem jeszcze jak bardzo się już drugi raz tego dnia pomyliłem…


Dzień 9 (6.02.2011)

Coober Pedy

Ten dzień miał przynieść, jak się wkrótce okazało, największy szereg niespodzianek w trakcie całej tej wyprawy.

Pierwsze co zrobiłem rano, to udałem się do recepcji parku samochodowego, w którym zatrzymałem się tuż po dotarciu wczoraj na miejsce. Tym razem chciałem zasięgnąć rady przed kolejnym odcinkiem Stewart Highway, którym miałęm zamiar dojechać do Alice Springs. Idąc już tam, nie spodziewałem się wiele, bo deszcz jak padał tak padał – już drugą dobę! Pani z obsługi tylko potwierdziła moje obawy. Kiedy wchodziłem właśnie kończyła drukować faks z centrum meteorologicznego mówiący o deszczach co najmniej do jutra rana i zalaniach autostrady zarówno po południowej jak i północnej stronie, w którą to chciałem jechać…

Nie było wyjścia innego jak tylko przeczekać tutaj jeden dzień ekstra i może znaleźć sobie jakieś konstruktywne zajęcie. Tylko, co to mogłoby być w górniczym miasteczku w niedzielę, a na dodatek w środku ulewy?!

Na szczęście w większości miast tak i tutaj zrobiona jest w Australii świetna pod kątem turystycznym inicjatywa – centra informacyjne dla odwiedzających. Tutaj dowiedziałem się czegoś niesamowitego – 70% miasta jest pod ziemią! Okazuje się, że w wydrążonych szybach kopalń, temperatura utrzymuje się na stałym, komfortowym poziomi 23-25 stopni Celcjusza. Jednocześnie skały są bardzo wytrzymałe i kompletnie nie podatne na zawalenia, tym samym nie ma potrzeby używania żadnych wzmocnień konstrukcji, czy belek wspierających. Pozwala to bezproblemowo na wiercenie szerokich i wysokich podziemnych komór. Najlepsze natomiast jest to, że nic nie stoi na przeszkodzie w miarę rozwoju potrzeb lokalowych wykopać sobie bardzo szybko kolejny pokój, salon, czy sypialnię albo „dobudować” całe poziomy już raz kupionego mieszkania. Kosztuje to tyle ile praca maszyny górniczej i tzw. „blowera” który jak wielki odkurzacz wysysa na powierzchnię cały gruz – nie płaci się od metra, nie potrzeba żadnych zezwoleń. Jedyny przepis, to aby pozostawić 4m grubości do najbliższej ściany sąsiada.

Tak więc pod ziemią, ludzie mają tutaj doprowadzony prąd, wodę i Internet. Malują ściany, wieszają na nich plazmy i wstawiają stoły bilardowe do pokoju rozrywek. Tak samo pod ziemią są kościoły, muzea, część sklepów, hoteli i barów. Wszystko to w oczywisty sposób rozwiązało problem deszczu!

Inną niewątpliwą atrakcją miasta są wspomniane wcześniej opale i „didgeridoos”. Opale będą jeszcze szerzej opisane za kilka dni, bo przez to miasto będę jeszcze wracał, a w niedzielę i tak większość sklepów z nimi była zamknięta. Didgeridoos natomiast, to takie jakby trąby aborygeńskie, w oryginalnej wersji każda jest niepowtarzalna, a wynika to z faktu, że dźwięk wydobywający się z niej jest skutkiem unikalnego wydrążenia różnego rodzaju pni drzew przez termity. Zewnętrzny zaś wygląd, to efekt specyficznego malowania, jakie nadawane jest przez artystów aborygeńskich tym instrumentom. Tutaj było prawdziwe zagłębie tego typu atrakcji, w tym największa, ponad trzy metrowa tego typu „trąba” na świecie. Żałowałem bardzo, że taki oryginalny souvenir, a niektóre z nich to prawdziwe dzieła sztuki, zaczynają się od grubych setek dolarów za sztukę, a kończą na dziesiątkach tysięcy nawet! Jedyne co w takiej sytuacji mogłem zrobić to spróbować na nich zagrać. To bez opanowania techniki „circular breathing” skazane jest na porażkę więc zostałem przy kawie wypitej w ich otoczeniu, a także w towarzystwie bardzo sympatycznej pary czesko – słowackiej, która w swojej podróży również utknęła w tym miejscu podobnie jak ja.



Dzień 10 (7.02.2011)

Coober Pedy do Alice Springs

Po dniu pełnym wrażeń, w poniedziałek pogoda poprawiła się na tyle, że droga na północ stała się przejezdna. Do tego czasu już dowiedziałem się, że to całe zamieszanie atmosferyczne wynikało z cyklonu Yasi, który uderzył kilka dni temu w odległe o kilka tysięcy kilometrów, północno – wschodnie wybrzeża stanu Queensland. Zdziwiło mnie to początkowo bardzo, ale potem faktycznie nabrało sensu, kiedy to okazało się że tropikalny potwórz zmienił się nad lądem w gigantyczny front, który w kolejnych dniach przechodził ze wschodu na zachód przez całą Australię, a ja znalazłem się nieopatrznie w samym środku tej ścieżki.

Do Alice Springs pozostało natomiast jeszcze ponad 740 km, co z samego rana wymusiło obowiązkowe tankowanie do pełna baku tym razem już za 1,52 AUD za litr. Zasięg mojego samochodu jak się okazało w trakcie jego użytkowania wynosił od 450 do 500 km jazdy po trasie w zależności od warunków i tego czy włączyłem klimatyzację czy nie. :) Wiedziałem więc już wtedy, że jeszcze po drodze trzeba będzie go dotankować w jakimś przydrożnym zajeździe z benzyną.

Droga była już bezdeszczowa, chociaż zdarzało się wielokrotnie, że przejeżdżałem zamiast drogą to de facto rozlewiskiem wodnym – na tyle jednak płytkim, że mój samochód z napędem na dwa koła dawał sobie z nimi radę. Jadąc w ten sposób około godziny czternastej przekroczyłem granicę Terytorium Północnego. To pewnie nie przypadek, że ta część Australii jest trochę dziwnie nazwana, kiedy stolicą tego terenu i praktycznie jedynym „większym” miastem jest tu Darwin leżące 1 500 km dalej i mające „aż” niecałe 110 tys. mieszkańców. Dla formalności obszar ten – co nie każdy może wie – nie ma też statusu pełnoprawnego stanu Australii, a podlega pod rząd federalny. Podobna historia nota bene ma tu miejsce z malutkim cypelkiem - Jervis Bay, przez odkupienie którego formalnie Australijskie Terytorium Stołeczne z Canberrą może szczycić się dostępem do morza ;)

Wracając natomiast do meritum, pierwszym mikro-miasteczkiem tutaj jest Kulgera, od której pozostaje jeszcze 270 km do Alice Springs. Tutaj obowiązkowe dotankowanie za niebotyczną kwotę 1,72 AUD i tak z wiarą, że zatankowałem najlepszą benzynę świata, dojechałem drogą, po której dla odmiany wolno jeździć 130 km/h (w odróżnieniu od zwyczajowych 100 lub 110km/h w innych stanach) do Alice Springs. Byłem tam po godzinie czwartej popołudniu.

Standardowo miałem już wcześniej upatrzone miejsce postojowe na noc. Tym razem pokusiłem się o lokalizację z dostępem do prądu, kiedy okazało się, że Pani chce mi i tak dać 50% zniżki. Wjechałem na teren campingu i znalazłem sobie jakieś w sumie pierwsze lepsze miejsce do zaparkowania. Kilka minut potem przeżyłem chwilę grozy, gdy tylko otworzyłem puszkę z prądem… Trzymając w jednej ręce kabel a drugą podnosząc wieczko moim oczom ukazał się hasający sobie w najlepsze w środku, maksymalnie 5 cm od mojego palca, niepozorny, dość mały czarny pajączek z krwistoczerwoną pręgą na tyle. Nie sposób w ułamku sekundy było nie skojarzyć go z najwyższym wierszem tablicy, pokazywanej tu już dzieciom w przedszkolach. W sąsiedztwie dwóch innych pobratymców o wątpliwej reputacji oznaczony jest tam „Redback”, również czerwonym kolorem, jako „Deadly and Dangerous”. Nie więcej niż 5 sekund później, bijąc wszelkie rekordy prędkości, byłem już zaparkowany na przeciwległym końcu parkingu.

Aby ochłonąć, poszedłem jeszcze tego dnia przejść się i obejrzeć miasto. To niestety również nie napawało zbytnim optymizmem. Jak się okazało Alice Springs faktycznie jest jedynym miejscem na pustkowiach środkowej Australii, które można nazwać miastem. Jego charakter jednak jest bardzo specyficzny. Wszystko dlatego, że większość ludzi którą mija się na ulicach to Aborygenie, pracują natomiast wyłącznie ludzie o pochodzeniu postkolonialnym. To, że się mija, a nie spotyka w sumie najlepiej oddaje fakt, że Aborygenie po prostu snują się tutaj po ulicach. Często w grupach koczują na parkingach, w najlepsze rozpalając np. ogniska przed supermarketem, śpią na chodnikach, czy w korycie (wyschniętej rzeki). W większości faktycznie nie można się z nimi dobrze porozumieć po angielsku, a efektem tego wszystkiego jest niesamowity wręcz kontrast jaki czuje się w tym miejscu. To tak jakby w przedziwnym miejscu spotkały się dwa kompletnie różne światy i teraz widzi się twór złożony z tych trzech elementów, który jest tak samo niewiarygodny, co wyjątkowo abstrakcyjny!



Dzień 11 (8.02.2011)

Alice Springs do Yulara

Tego dnia bardzo oczekiwałem. Yulara to tak naprawdę jeden resort, do którego dojeżdża się odbijając 250 km na zachód od Stewart Highway, w miejscowości oznaczonej Erldunda, kolejne 200 km na południe od Alice Springs. Tam właśnie, całkowicie na pustyni został stworzony kompleks z trzema hotelami, parkiem samochodowym, campingiem, jedyną stacją benzynową (Shell) i supermarketem oraz drogą na kształt okręgu, po której w kółko jeżdżą autobusy przewożące ludzi do tych oddalonych od siebie raptem o 100m lokacji… Nie było by tam nic interesującego, gdyby nie Park Narodowy Uluru – Kata Tjuta, położony tuż obok. W nim natomiast słynne skały, w tym ta jedna, znana powszechnie i zaliczana m. in. przez UNESCO do Obiektów Światowego Dziedzictwa.

Szokiem, doznanym po drodze, nie było nawet to, że jeszcze drugi dzień po wspominanych ulewach, gdzieniegdzie jechało się przez rozlewiska, mimo solidnych trzydziestostopniowych temperatur w ostatnich dniach. Większe wrażenie zrobiła na mnie osiągnięta tu absolutnie rekordowa cena 1,79 AUD za liltr, co już jest wartością nie tylko ponad 40% wyższą niż średnia w okolicach Sydney, ale i znacznie wyższa w przeliczeniu na jednostkę niż cena bezołowiowej w Polsce. Dodatkowo paliwo to nazywa się tu „Opal Fuel”, a nie „Unleaded” i jest specjalnie stworzoną mieszanką pozbawioną aromatu, przy zachowaniu wszystkich pozostałych parametrów. W Terytorium Północnym jak i pozostałych głównie zamieszkałych przez Aborygenów terenach taka bezwonna benzyna, została wymyślona chyba na przełomie lat 70/80-tych przez BP, zastępuje zwykłe paliwo – tak, aby autochtoni nie mogli się jeszcze dodatkowo szprycować wąchając płyn z kanistra. Było to jak się dowiedziałem plagą wśród tej grupy mieszkańców Australii.

Wjazd do parku narodowego kosztuje 25 AUD i pozwala na dowolną liczbę wizyt przez trzy dni z rzędu. Wymusza jednak opuszczenie parku, tuż po zachodzie słońca, a ponowny wjazd nie wcześniej niż chwilę przed świtem. Zapewnia to oczywiście resortowi w Yularze stały dopływ klientów i korki na parkingach w parku narodowym głównie o tych porach, kiedy to wszyscy chcą zobaczyć zachód i wschód słońca nad Uluru (zwaną też Ayers Rock). Niemniej, pozwala także Aborygenom w spokoju przeprowadzać ich nocne ceremonie i obrzędy (o których treści i formie do końca nie wie nikt).

Tamtego dnia pierwszy raz wjechałem do parku a po drodze minąłem jeszcze jedną słynną masywną górę – Mount Connor. Muszę przyznać, że ten park narodowy jest naprawdę dobrze zorganizowany i oznaczony. Istnieją w nim dwie główne trasy jedna prowadząca do i wokół Uluru (w tym na specjalnie zlokalizowane punkty widokowe) i druga ciągnąca się pod skały Kata Tjuta. Tam, asfaltowy odcinek łączy się z gruntową drogą Great Central Road – trasą która prowadzi w poprzek przez serce kontynentu, aż po Laverton, a stamtąd dopiero kolejną asfaltową nawierzchnią do Perth. Niestety ze względu na jakość tej drogi w relacji do mojego pojazdu, podróż tędy musiała zostać wykluczona :-( Ale kto wie, może jeszcze kiedyś i te 1 130km stanie się częścią innej przygody!



Dzień 12 (9.02.2011)

Yulara do Coober Pedy

Z samego rana, wsiadłem czym prędzej do samochodu, abym mógł i ja załapać się na pierwsze promienie słoneczne oświetlające wschodnią część skały. Właśnie wtedy okazało się, że jest tutaj masa turystów z całego świata. Dzień wcześniej w środku dnia, kompletnie tego nie było widać. Najważniejsze jednak, to że udało się zdążyć i podziwiać jedyny w swoim rodzaju widok.


Reszta tego dnia to już tylko powrót przez 740km, znaną trasą na trzeci mój nocleg w Coober Pedy – tym samym miasto to stało się poza moim ulubionym, także rekordzistą w kategorii ilościowej – pod względem najdłużej odwiedzanego miejsca, całej tej wyprawy.

Tym razem miało być jeszcze kilka słów o największym skarbie tego terenu – opalach. A są to kamienie (krzemiany), w niektórych odmianach jak głównie tutaj – szlachetne. O dziwo zawartość zescalonej w nich wody wynosi nawet do 20%. Dzięki temu dają specyficzne, najbardziej pożądane zjawisko – rozszczepianie światła na wiele barwnych refleksów w zależności od struktury kamienia. Jak się dowiedziałem w jednym ze sklepów, które jest także muzeum górnictwa i hotelem jednocześnie (wszystko pod ziemią oczywiście), wartość kamieni zależy właśnie od jakości i mnogości kolorów, struktury, przejrzystości i tła na jakim zbudowany jest mineraloid. Wielkość w tym przypadku w odpowiednich warunkach może mieć drugorzędne znaczenie, a o wiele więcej zależy od płaszczyzny cięcia i szlifowania kamienia. Ciekawe jest również to, że opale z czasem podlegają samoistnemu procesowi utraty wody (dehydryzacji), co powoduje ich ciemnienie, czasem pękanie. Proces ten jest oczywiście bardzo niekorzystnym zjawiskiem, które można zminimalizować przy zachowaniu odpowiednich warunków noszenia i przechowywania.

Dzień 13 (10.02.2011)

Coober Pedy do Port Lincoln

Kiedy okazało się, że po trzecim razie w Coober Pedy, miasto to znałem jak własną kieszeń – postanowiłem skoro świt ruszyć dalej, aby nie marnować ani chwili czasu. Powrót na południe oznaczał po pierwsze znacznie bardziej komfortowe, szczególnie dla spania w samochodzie, warunki klimatyczne. Oznaczał także ponowny przejazd tą samą trasą do Port Augusta. Stwierdziłem, że może warto by jednak nie powtarzać schematu zatrzymując się drugą noc z rzędu we wcześniej już odwiedzonym miejscu, a pojechać prawie 300 km dalej do Port Lincoln. Szczególnie, że wiedziałem, iż robiąc planowaną pętlę po zachodniej od Stewart Highway części Australii i tak siłą rzeczy będę musiał przejechać jeszcze raz przez Port Augusta.

Tego dnia było wyjątkowo gorąco i klimatyzacja ledwo dawała radę chodząc na pełnych obrotach. A telefon wraz z nawigacją, wiszący w pełnym słońcu pod przednią szybą samochodu, pierwszy raz w swojej karierze wyświetlił ostrzeżenie o przegrzaniu, po czym wyłączył się dla ochłody. Na szczęści droga była prosta, jak przysłowiowy drut, więc bezproblemowo, z okresowymi przystankami, przejechałem prawie 880 km.

Późnym popołudniem dojechałem na miejsce. Miasto jest jednym z większych portów morskich, utworzonym przez naturalne ukształtowanie Boston Bay. Wyjątkowo pięknie prezentował się z tutejszego mola zachód słońca, który rozświetlał na niespotykanie głęboki różowy kolor chmury. Nadciągnęły one wieczorem tego dnia nad zatokę. Od miejsca, w którym zaparkowałem samochód do wód zatoki było dosłownie tylko 20m trawnika. Obszar do kąpieli był natomiast osiatkowany, w ochronie przed morskimi drapieżnikami, i znajdował się głęboko w połowie mola. Stamtąd jakieś dzieciaki mając świetną zabawę do późnej nocy – skakały do wody, po czym wchodziły po drabince na górę i cykl w kółko się powtarzał.



Dzień 14 (11.02.2011)

Port Lincoln (przez Coffin Bay) do Ceduna

Rano okazało się że z chmur, które przyszły wczorajszego wieczora, rozpadał się deszcz. Nieco później przemienił się w on w mżawkę, wciąż było jednak nieprzyjemnie. Doświadczony już taką pogodą nie zraziłem się i pojechałem do pobliskiej, oddalonej o nieco ponad 40 km miejscowości Coffin Bay. Małego miasteczka, którego wielką zaletą jest położenie – tuż przy wejściu do pięknego Parku Narodowego o tej samej nazwie.



Pogoda niestety pogarszała się, a 90% terenów tego miejsca dostępna jest tylko dla samochodów z napędem na cztery koła, zrezygnowałem więc z pomysłu pozostania tam na cały dzień, a skierowałem się do najbardziej odległego na zachód miasta Południowej Australii – Ceduny. Miałem nadzieję, że to oddalone o około 300 km miejsce będzie bardziej atrakcyjne.

Póki co jednak, to co tam zastałem oraz jak się moja podróż zakończyła - to wszystko w kolejnej ostatniej już części. Fotogaleria zawiera natomiast kilka zdjęć poglądowych.


2 komentarze:

  1. Garus,
    wreszcie!
    Co jadłeś po drodze?
    Zawsze spałeś na tych kempingach? jeśli nie to czy kapales się na stacjach benzynowych.
    wiele nowych rzeczy się dowiedziałem, fajnie!
    Pozdrawiam i życzę Ci w nz lepszej pogody!
    M

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie nie, tzn. Machy może kilka szczegółów pominę...(dla dobra wszystkich), ale czasem i spałem na zwykłych parkingach po prostu, a od stacji bęzynowych wolałem raczej takie przyplażowe prysznice ;) Jedzenie - to tylko to, co zabrałem ze sobą, no może z raz czy dwa pokusiłem się o BigMaca w zestawie z netem albo o loda dla ochłody po drodze!

    OdpowiedzUsuń