Od autorki innego wspaniałego bloga o Australii "W krainie OZ" usłyszałem ostatnio pewien, doskonały z perspektywy człowieka odwiedzającego ten kontynent, kawał. Cała sytuacja z zastrzeżeniem, że jest to właśnie dowcip i nikt nie powinien poczuć się przezeń urażony, prezentuje się następująco:
An Englishman wanted to become an Irishman,
so he visited a doctor to find out how to go about this.
"Well" said the doctor, "this is a very delicate operation
and there is a lot that can go wrong.
I will have to remove half your brain".
"T...hat's OK" said the Englishman.
"I've always wanted to be Irish and I'm prepared to take the risk".
The operation went ahead but the Englishman woke
to find a look of horror on the face of the doctor.
"I'm so terribly sorry!!" the doctor said.
"Instead of removing half the brain, I've taken the whole brain out".
The patient replied, "No worries, mate!!"
...i jak w każdym żarcie, tak i w tym jest ziarnko prawdy. Bo faktycznie ostatnie sformułowanie słyszy się tu praktycznie od każdego, zawsze i na każdym kroku. Nie ważne czy jedziesz pociągiem, przechodzisz ulicą czy robisz zakupy w sklepie. Faktycznie na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być bardziej „na luzie”. Może faktycznie to przez słońce świecące praktycznie non-stop, które poprawia generalnie humor, albo to już ten etap rozwoju kiedy jest tak dobrze, że nie ma innych zmartwień… Jakkolwiek by nie było paradoksalne jest w tym to, że można się nie martwić wieloma sprawami – natomiast nad kilkoma przynajmniej warto byłoby się zastanowić… Bo jaki ma np. sens trójpasmowa, idealna droga z ograniczeniem prędkości do 70km na godzinę, dlatego że kiedyś ktoś miał na niej wypadek – albo fotoradary, ustawione często w takim zagęszczeniu, że fotografują pewnie i siebie nawzajem?! Odchodząc od motywów drogowych weryfikacja rozróżnienia listu od paczki odbywa się tu na podstawie szablonu, w którym wycięta jest szczelina. Jeśli nadawana przesyłka przechodzi – jest listem, jeśli nie paczką – wydaje się super! Tak, ale oczywiście kiedy nadać chciałem kopertę bąbelkową, która w stanie nieskompresowanym nie mieściła się o 2mm ale przy lekkim ściśnięciu miałaby i z pół centymetra zapasu – to nie, nie ma przeproś – jest paczką ;-P
Tyle słowem wprowadzenia na dziś, bo zapowiada się jeszcze kilka ciekawostek. Przez ostatni tydzień działo się trochę, ale było też tu sporo spraw organizacyjnych – może tak je nazwijmy – związanych oczywiście z moimi przygotowaniami do wyjazdu z Sydney za niespełna tydzień. Ponadto pojawiło się wiele ciekawych materiałów w Internecie dotyczących Czarnego Lądu, z którym nie sposób było się nie zapoznać ;) Niemniej nadrabiając ogromne zaległości, w tym post’cie będą aż trzy fotogalerie, parę słów wyjaśnienia i zaktualizowany o krótkie filmiki poglądowe kanał na YouTube.
Darling Harbour i China Town (powinno być raczej China Street)
Od ostatniego poniedziałku (17.01.2011) do czwartku (20.01.2011) zapuściłem się… – tu mógłbym postawić kropkę, ale dokończę to tak… Zapuszczałem się do wcześniej nie odwiedzonych części miasta: Darling Harbour i China Town. Okolica zatoki Darling była typową przystanią portową, która dopiero w ostatnich dwudziestu latach poddana została kompletnej rewitalizacji i zmianie charakteru na bardziej miejski. Zatokę otwarto dla mieszkańców, na stałe zacumowano kilka statków do zwiedzania, wzbogacono miejsce o szereg fontann, mini parków i restauracji - a do tego poprowadzono specjalny nadziemny, jednoszynowy pociąg, który w błyskawiczny sposób umożliwia komunikację z centrum miasta. Dzięki temu wiele osób spędzać może w tej okolicy nawet przerwy lunchowe. Jeśli ma się więcej czasu, nic nie stoi też na przeszkodzie, aby spędzić kilka godzin w oceanarium lub kinie typu IMAX zlokalizowanych tuż obok. Pełnym uroku miejscem, w którym można kompletnie odciąć się od zgiełku miasta jest wydzielony chiński ogród.
Szumnie słyszałem też sporo o China Town, która to dzielnica przylega od południowej strony do Darling Harbour. Niestety tutaj nastąpiło duże rozczarowanie. Zamiast „town” jest to z grubsza jedna i to dość krótka ulica, na której skupione są większe lub mniejsze knajpki prowadzone przez ludność azjatycką. Wszystko to ma jednak typowo komercyjny charakter i nie uświadczysz tutaj przyjemności zjedzenia wybranego przez siebie psa, bo takowe po prostu nie szwędają się przed restauracją ;) Muszę powiedzieć, że o wiele bardziej chińską dzielnicą jest obszar miasteczka Cabramatta. Tam od razu widać, że większość szyldów jest napisana „krzaczkami”, a z pociągu wysiada zawsze minimum 50% pasażerów (w tym 90% chowanych na ryżu i rybach).
Palm Beach Track
W piątek (21.01.2010) przyszła pora na zaplanowaną już kilka dni po przyjeździe rozszerzoną wycieczkę na Palm Beach. Z dziesiątek plaż jakie są w Sydney, mi osobiście ta najbardziej przypadła do gustu. Może to pierwsze wrażenie – a może to dlatego, że jest jednym z najbardziej oddalonych, jednym z największych, otwartym wprost na ocean i zdecydowanie malowniczo położonym tego typu miejscem. Moja spalenizna z ostatniego weekendu do tego czasu już zdążyła zbrązowieć, a nawet podpadać płatami gdzieniegdzie.
Droga komunikacją publiczną nie jest najkrótsza. Niby nie powinno być źle, bo jeden pociąg, jedna przesiadka i jeden autobus - ale wszystko zajmuje niestety od 2,5 do 3h. Obszar jednej aglomeracji a odległość ponad 90km… Nie było więc czasu do stracenia! Dojechałem na miejsce koło południa, by zobaczyć – że cała plaża rozciągająca się na długości prawie kilometra jest praktycznie puściutka. Pogoda była wspaniała – gorąco, bezchmurne niebo i lekka bryza.
W planie: trochę wspinaczki plus odrobina wypoczynku. I tak pierwszym celem było dotarcie do północnej strony plaży, gdzie zaczynało się wzniesienie zwieńczone latarnią morską. Spacer brzegiem oceanu w falach po kolana, bardzo orzeźwiający, idealny przed wspinaczką. Z trzech tras prowadzących na szczyt – wybrałem tzw. Drogę Szmuglowników, najkrótszą, lecz najbardziej stromą i prowadzącą bezpośrednio po zboczu skały. Z czubka rozciąga się niesamowity widok na cały cypel Palm Beach oddzielający wody zatoki po jednej stronie od oceanu po drugiej, w oddali widać skaliste klify północno-wschodnich wybrzeży Sydney. Na szczycie, poza zamkniętą niestety dla publiczności latarnią, nieopodal w gąszczu znajduje się np. grób pierwszego latarnika, obsługującego to miejsce. Jak głosi napis był to skazaniec, który ostatecznie dopełnił tu żywota z przyczyn naturalnych dwa wieki temu. Nie ma to jak powierzać odpowiedzialne zadania nawigacyjne ludziom z prawomocnym wyrokiem, ciekawe jaki typ aktualnie siedzi na wieży?! – tego już nie napisali niestety ;)
Trasa powrotna prowadziła drogą, którą dostarczane jest na latarnię zaopatrzenie. Tym samym zejście było zdecydowanie łatwiejsze, niemniej w wielu miejscach pozwalało nacieszyć oczy wspaniałymi krajobrazami, podziwianymi z kolejnych punktów widokowych. Piasek na plaży był już niewyobrażalnie nagrzany we wczesnych godzinach popołudniowych. Nie sposób było iść boso w części, którą co jakiś czas nie obmywały fale oceanu. Chwila odpoczynku, szybka kąpiel i niestety w oka mgnieniu zrobiło się całkiem późno. Wspaniały dzień dobiegł końca.
Katoomba
Głównym tematem soboty była prognoza pogody na dzień kolejny! Tak jak zapowiadała „pani chmurka” nadchodząca niedziela miała być bardzo ciepła i bezchmurna. Szczególną moją uwagę budził obszar Blue Mountains – gdzie znajduje się wspomniana kilka tygodni temu Katoomba. Wyprawy w te regiony nie można było sobie darować. Wspomniana w meteo: „szansa na przelotne popołudniowe deszcze” dawała aż nad to dużo czasu i jeszcze więcej nadziei na wspaniały ostatni dzień weekendu.
Udało się!! Na miejscu przed 9 am powietrze było krystalicznie czyste, niebo doskonale błękitne a miejsce… urocze. Góry Błękitne to zgodnie z objaśnieniami jeszcze starszy twór niż Wielki Kanion Kolorado. Nazwę swoją podobno miał brać od specyficznych aromatów i olejków unoszących się w powietrzu nad wypełniającą zbocza i doliny roślinnością. W dzień jak ten, o dziwo – było można to idealnie zaobserwować, kiedy od pewnej odległości rozpościerała się, aż po najdalszy horyzont coraz głębsza niebieska poświata.
Główną atrakcją, związaną jeszcze z legendą aborygeńską mówiącą o postaciach zaklętych w kamienie, są słynne skały Three Sisters. Trzy wyraźnie i symetrycznie oddzielone od siebie górotwory ograniczające jeden z masywów w pobliżu Echo Point. Poprzez dolinę przeprowadzona została pięć lat temu kolejka – jedyna na świecie ze szklaną podłogą pozwalająca za naciśnięciem jednego przycisku obserwować głęboki na kilkaset metrów kanion pod stopami. Nazwa pobliskiej miejscowości bierze z kolei nazwę od wodospadów zasilających rzekę biegnącą doliną.
Kupione bilety pozwalały nam do godziny pierwszej po południu korzystać zarówno ze wspomnianej wyżej kolejki linowej jak i prowadzącej w dół kolejki szynowej oraz jeszcze jednej powrotnej. Całkiem niezła okazja, a w ramach bonusa – super sympatyczna pani sprzedająca bilety okazała się być Polką :-)
Około godziny jedenastej byliśmy już po przechadzce górami i grzbietami, przyszła więc pora na przetestowanie jak zapewniano najbardziej stromej kolejki szynowej na świecie. Trasa w dół doliny jest drogą wykorzystywaną pierwotnie przez górników wydobywających w tych górach węgiel. Wagoniki są zmodyfikowaną wersją standardowych wagoników górniczych. Było naprawdę stromo, pasów nie ma - a siatka tuż nad głowami wcale nie zabezpieczała jak myślałem przed atakującymi z góry papugami, a służyła zwyczajnie do trzymania się, aby nie polecieć w dół w czasie jazdy.
Na dole około godzinny spacer najdłuższą z tras, prowadzi przez wszystkie ciekawe miejsca w dolinie jak opuszczone kopalnie, kopce termitów, wypalone przez pożary buszu pozostałości po drzewach itp. itd. Po południu temperatura wciąż się zwiększała, a na szlaku robiło się coraz ciaśniej. Do powrotnej kolejki linowej musieliśmy już odstać w całkiem sporej kolejce i przepuścić jeden wypełniony po brzegi wagonik na górę.
Ta fotogaleria jest nawet, zgodnie ze zgłaszanym zapotrzebowaniem, nieśmiałą próbą dodania pewnych elementów ludzkich do ogólnego wizerunku piękna otaczającej nas przyrody. Trzy krótkie filmiki wideo na YouTube oczywiście, a ja zapraszam serdecznie.
W kolejnym tygodniu szczególnym dniem będzie na pewno 26-ty stycznia tzw. Australia Day. Zapowiada się masa atrakcji, darmowego jedzenia i kolejne fajerwerki. Po ręczniku plażowym w barwach flagi Australii, moja garderoba wzbogaciła się, dzięki Ani, o super-stylową czapeczkę w stylu rybackim z identyczną kolorystyką – grunt to dobre przygotowanie! Pozdrawiam Was serdecznie tymczasem :-P