piątek, 28 stycznia 2011

The Lion, The Witch And The Wardrobe

Jutro o tej porze zamierzam być już w mieście Jindabyne ponad 450km od Sydney, nieopodal najwyżej położonego punktu Australii i jakże bliskiego sercu każdego Polaka – górą Kościuszko (2 228 m.n.p.m.). Dziś tymczasem miałem do załatwienia bardziej przyziemne i zdecydowanie mniej wzniosłe sprawy.

W ostatniej chwili przyszło mi wyjaśnić jakiś błąd, który miała wypożyczalnia samochodów, kiedy nagle wczoraj przysłali mi maila mówiącego, że procedura „Pre-check In” jest niekompletna. Prosili o wypełnienie jej online i podesłali linka – niedziałającego! Było to dziwne, bo już trzy tygodnie temu kiedy pisałem o zarezerwowaniu samochodu, od razu papierowo wypełniłem odpowiedni formularz. Wysłałem więc maila z prośba o wyjaśnienie, brak odpowiedzi. Dzisiaj ponowiłem zapytanie o co chodzi i dlaczego link nie działa…?! Długo, długo nic, ale ostatecznie późnym popołudniem przyszedł mail, że wszystko jest jednak poprawnie – uuufff ich pomyłka. Całe szczęście!

Natomiast jutro o dziesiątej rano nareszcie odbieram mój samochodzik. Nie jest to demon szybkości, jest za to solidnie wyposażony w powiedziałbym wręcz luksusowy sprzęt idealny na tzw. outbackack m. in. kuchenka gazowa, lodóweczka, zlew i zbiornik wodny… a do tego komfortowe podwójne rozkładane „łoże” z nastrojowym odtwarzaczem DVD/CD/radio. Wszystko w opakowaniu „Toyota” jak na załączonym obrazku (http://www.jucy.com.au/vehicles/jucy-crib-2-berth.aspx).
Drugim niezbędnym elementem było jedzonko. Godzinne zakupy w bardzo tu popularnym supermarkecie Woolworths pozwoliły oczywiście zoptymalizować mój asortyment produktowy w relacji ilości do ceny. Spostrzegawcza pani na kasie od razu zmierzyła mnie wzrokiem i widząc koszyk wypełniony po brzegi produktami marki „Home Brand” (coś jak nasze produkty „Tesco”) przy pierwszej sposobności wypytała, co to za wycieczka się szykuje?! Pani w kolejce za mną wciąż tylko przysłuchiwała się opowieści - kiedy nie wiem, czy z wrażenia czy może po prostu ze zmęczenia pani kasjerka zaczęła zdejmować buty… Ostatecznie wyjechałem jednak wózkiem ze sklepu do domu.

Tak tak „wózkiem do domu”, bo bynajmniej nie jest to tutaj rodzajem kradzieży mienia. Wszyscy bez samochodu, po zakupach – a każdy robi tu je solidne zazwyczaj – zwyczajnie wyjeżdżają ze sklepu wózkami i czasem przez pół miasta pchają je do domu! Następnie wszystko jest wypakowywane do mieszkania, a wózek odstawiany przed dom, bramę garażową itp. Specjalny samochód ze sklepu objeżdża wieczorkiem miasto i zbiera najnormalniej w świecie wózki z ulicy :-D …I gdzie to te czasy kiedy człowiek pozbawiony zmotoryzowanego środka lokomocji musiał np. pod osłoną nocy na piątym biegu najpierw pędzić co sił w nogach z wózeczkiem z M1 przez Radzymińską do Marek, a potem jeszcze wydłubywał w pocie czoła z niego te ostatnie 2 zeta, żeby móc autobusem do szkoły i jako tako cywilizowanego miasta dojechać na następny dzień ;-)  


Na koniec jest też potencjalnie gorsza wiadomość techniczna… Może się okazać tak, że w związku z brakiem bieżącego dostępu do Internetu, prądu, sieci GSM, a czasem i cywilizacji – w najbliższych dniach/tygodniach, częstotliwość postów może radykalnie zmaleć. Zachęcam jednak do wytrwałości i czujności jednak, bo nic z tego czasu nie zginie i w najgorszym razie pojawi się w opóźnieniem, ale za to w wyjątkowym wysypie za trzy tygodnie maksymalnie (wariant skrajnie pesymistyczny). Wariant realistyczny jest taki, że na pewno jeśli na horyzoncie pojawi się jakakolwiek szansa technologiczna, zostanie ona wykorzystana w sposób maksymalny. Może będzie to pełny post tutaj, jeśli nie to przynajmniej wpis na Facebooku, że np. uprasza się o wstrzymanie się z wzywaniem ekip ratunkowych, powinien się pojawić! Wariant optymistyczny jest tak nierealny, że nawet szkoda zaprzątać sobie nim głowę – szczególnie kiedy przede mną bezkresny i jakże potencjalnie odmienny świat się otwiera ;)

Tymczasem pozdrawiam Was serdeczne i do usłyszenia!


czwartek, 27 stycznia 2011

The Divine Comedy

W ostatnim tygodniu pobytu w Sydney główne dwa zadania to: zobaczyć jak najwięcej się da w Australia Day i spakować się przed wyjazdem tak, aby niczego nie zapomnieć, a nie brać też zbędnych elementów. W dzisiejszym post’cie zaczniemy od tego pierwszego.

Święto narodowe obchodzone jest tutaj 26 stycznia i ma bardziej piknikowy charakter niż nasz odpowiednik. Pewnie nie tylko ze względu na zgoła odmienną, niż nasza listopadowa, pogodę. W mieście już od początku stycznia coraz to nowe plakaty informowały, co i gdzie jest planowane z tej okazji. Nie sposób było nie wiedzieć gdzie rozdawane będzie jedzenie, albo którędy i kiedy przepłyną stateczki.

Wychodząc z założenia, że śniadanie jest najważniejszym posiłkiem dnia, udałem się bezpośrednio do Hyde Parku. Tam był zlokalizowany główny punk gastronomiczny, od razu poszukałem namiotu z napisem „free food”. Idealnie się składało, bo najbliższy serwował bardzo solidne śniadanie – hot-dogi! Haczyk wyszedł na jaw za pierwszym podejściem kiedy okazało się, że kanapka pokrojona jest w poprzek na kilka mniejszych porcji. Usłyszawszy jednak „serve yourself” zastosowałem zasadę koniunkcji z wcześniej wspomnianym napisem na szyldzie – i od razu skomponowałem sobie pasujące do siebie kawałki w jednego, solidnego hod-doga ;-D. Wciąż ograniczenie ilościowe w postaci dwóch rąk (w tym jednej do niesienia, drugiej do jedzenia) wymuszało powtórzenie całej procedury jeszcze kilkakrotnie tego dnia…

Idąc za ciosem, powiadają również, że człowiek syty to podobno człowiek bardziej szczęśliwy (nota bene to może być główna zasada tu obowiązująca). Całkiem zadowolony więc udałem się wzdłuż Macquire Street, gdzie z okazji święta wystawione były dosłownie setki zabytkowych samochodów i innych pojazdów motorowych. Okazało się, że dzięki czapeczce z rondem, powolny spacer w pełnym słońcu był względnie do zniesienia. W około zaczęło gromadzić się trochę więcej ludzi, ale jak się ostatecznie okazało frekwencja była daleka od rekordowej – większość ze względu na wyjątkowo upalny dzień wybrała wodę i plaże! Wszyscy spacerowicze obowiązkowo z wymalowanymi twarzami, w pelerynach lub przynajmniej czapeczkach w kolorach narodowych oczywiście. W trakcie drogi w stronę zatoki dokładnie w południe usłyszałem cała serię salw armatnich wystrzelonych z Macquire Point.

W wodach Sydney Harbour tuż po południu roiło się już wprost od większych i mniejszych, starszych i nowszych, łódeczek i stateczków. O 2 pm zgodnie z planem miał przelecieć wojskowy samolot odrzutowy F/A-18 Hornet. Ledwo zmieścił się spóźniony w kwadransie akademickim, ale ostatecznie kilka przelotów nad głowami wykonał, wydając przy tym roznoszący się po całej zatoce huk.


Po tym pokazie udałem się tym razem poza obszar piknikowy, do Anzac Museum Memorial. Był on wyjątkowo w tym dniu otwarty na oścież dla publiczności. Po drodze można było z kolei zaopatrzyć się w kilka przekąsek lub napoi np. ogólnie-orzeźwiających, podawanych na lodowato-zimno – idealnych na taki upał.

Ostatnim punktem dnia miały być zabawy, śpiewy i pokazy sztucznych ogni. Wszystko to w ogrodzonym na ten dzień od miasta obszarze Darling Harbour. Od wczesnych godzin popołudniowych gromadziły się już tam całe rodziny, a na scenie/barce i kilku telebimach rozstawionych wokół zatoki odbywały się najróżniejsze tańce, hulanki i swawole.

Pod wieczór, po szeregu przemówień prominentnych osobistości wymieniono całą barkę na taką z orkiestrą. Miała ona grać synchronicznie do pokazu sztucznych ogni. Nie sądziłem, że po tym co widziałem na powitanie tego roku – raptem niecałe cztery tygodnie temu, cokolwiek może się z tym równać. Wkrótce okazało się, że bardzo się pomyliłem. Zaczęło się spokojnie gdy kwadrans przed dziewiątą, zaraz po zachodzi słońca, wokół zatoki, do dźwięków subtelnej muzyki zaczęły pływać w koło, oświetlane na zmianę przeróżnymi kolorowymi światłami, żaglówki. W miarę rozkręcania się orkiestry, coraz to nowe serie fajerwerków rozświetlały zatokę. Po około dziesięciu minutach nieustannych wariacji świateł i dźwięków, dołączył się do tego chór i o dziwo cała impreza rozkręcała się coraz bardziej. W najbliższym kwadransie zagrano w mistrzowski sposób mix najnowszych hitów z klasycznymi kompozycjami i wystrzelono chyba kilo-tony fajerwerków, każdy jeden dokładnie podkreślający nastrój i chwilę.

Bajeczny, niewiarygodny i niezapomniany widok!


Znacznie więcej materiału audio-wideo, zebranego łącznie w jedenastu kolejnych filmikach tematycznych, standardowo jest już na kanale YouTube [dygresja: zauważyłem niestety, że serwis ten ma bliżej niezidentyfikowany problemy z poprawną konwersją początkowych sekund filmów z mojego aparatu – uczciwie uprzedzam, a nad rozwiązaniem pracuję…]. Nieodzowna i komplementarna do post’a fotogaleria poniżej.



A na koniec jeszcze mały „preview” nadchodzącego, zapewne ostatniego w tym miesiącu i przed wyjazdem w głąb kontynentu – piątkowego posta…


poniedziałek, 24 stycznia 2011

The Three Musketeers

Od autorki innego wspaniałego bloga o Australii "W krainie OZ" usłyszałem ostatnio pewien, doskonały z perspektywy człowieka odwiedzającego ten kontynent, kawał. Cała sytuacja z zastrzeżeniem, że jest to właśnie dowcip i nikt nie powinien poczuć się przezeń urażony, prezentuje się następująco:

An Englishman wanted to become an Irishman,
so he visited a doctor to find out how to go about this.
"Well" said the doctor, "this is a very delicate operation
and there is a lot that can go wrong.
I will have to remove half your brain".
"T...hat's OK" said the Englishman.
"I've always wanted to be Irish and I'm prepared to take the risk".
The operation went ahead but the Englishman woke
to find a look of horror on the face of the doctor.
"I'm so terribly sorry!!" the doctor said.
"Instead of removing half the brain, I've taken the whole brain out".
The patient replied, "No worries, mate!!"

...i jak w każdym żarcie, tak i w tym jest ziarnko prawdy. Bo faktycznie ostatnie sformułowanie słyszy się tu praktycznie od każdego, zawsze i na każdym kroku. Nie ważne czy jedziesz pociągiem, przechodzisz ulicą czy robisz zakupy w sklepie. Faktycznie na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być bardziej „na luzie”. Może faktycznie to przez słońce świecące praktycznie non-stop, które poprawia generalnie humor, albo to już ten etap rozwoju kiedy jest tak dobrze, że nie ma innych zmartwień… Jakkolwiek by nie było paradoksalne jest w tym to, że można się nie martwić wieloma sprawami – natomiast nad kilkoma przynajmniej warto byłoby się zastanowić… Bo jaki ma np. sens trójpasmowa, idealna droga z ograniczeniem prędkości do 70km na godzinę, dlatego że kiedyś ktoś miał na niej wypadek – albo fotoradary, ustawione często w takim zagęszczeniu, że fotografują pewnie i siebie nawzajem?! Odchodząc od motywów drogowych weryfikacja rozróżnienia listu od paczki odbywa się tu na podstawie szablonu, w którym wycięta jest szczelina. Jeśli nadawana przesyłka przechodzi – jest listem, jeśli nie paczką – wydaje się super! Tak, ale oczywiście kiedy nadać chciałem kopertę bąbelkową, która w stanie nieskompresowanym nie mieściła się o 2mm ale przy lekkim ściśnięciu miałaby i z pół centymetra zapasu – to nie, nie ma przeproś – jest paczką ;-P

Tyle słowem wprowadzenia na dziś, bo zapowiada się jeszcze kilka ciekawostek. Przez ostatni tydzień działo się trochę, ale było też tu sporo spraw organizacyjnych – może tak je nazwijmy – związanych oczywiście z moimi przygotowaniami do wyjazdu z Sydney za niespełna tydzień. Ponadto pojawiło się wiele ciekawych materiałów w Internecie dotyczących Czarnego Lądu, z którym nie sposób było się nie zapoznać ;) Niemniej nadrabiając ogromne zaległości, w tym post’cie będą aż trzy fotogalerie, parę słów wyjaśnienia i zaktualizowany o krótkie filmiki poglądowe kanał na YouTube.

Darling Harbour i China Town (powinno być raczej China Street)

Od ostatniego poniedziałku (17.01.2011) do czwartku (20.01.2011) zapuściłem się… – tu mógłbym postawić kropkę, ale dokończę to tak… Zapuszczałem się do wcześniej nie odwiedzonych części miasta: Darling Harbour i China Town. Okolica zatoki Darling była typową przystanią portową, która dopiero w ostatnich dwudziestu latach poddana została kompletnej rewitalizacji i zmianie charakteru na bardziej miejski. Zatokę otwarto dla mieszkańców, na stałe zacumowano kilka statków do zwiedzania, wzbogacono miejsce o szereg fontann, mini parków i restauracji - a do tego poprowadzono specjalny nadziemny, jednoszynowy pociąg, który w błyskawiczny sposób umożliwia komunikację z centrum miasta. Dzięki temu wiele osób spędzać może w tej okolicy nawet przerwy lunchowe. Jeśli ma się więcej czasu, nic nie stoi też na przeszkodzie, aby spędzić kilka godzin w oceanarium lub kinie typu IMAX zlokalizowanych tuż obok. Pełnym uroku miejscem, w którym można kompletnie odciąć się od zgiełku miasta jest wydzielony chiński ogród.

Szumnie słyszałem też sporo o China Town, która to dzielnica przylega od południowej strony do Darling Harbour. Niestety tutaj nastąpiło duże rozczarowanie. Zamiast „town” jest to z grubsza jedna i to dość krótka ulica, na której skupione są większe lub mniejsze knajpki prowadzone przez ludność azjatycką. Wszystko to ma jednak typowo komercyjny charakter i nie uświadczysz tutaj przyjemności zjedzenia wybranego przez siebie psa, bo takowe po prostu nie szwędają się przed restauracją ;) Muszę powiedzieć, że o wiele bardziej chińską dzielnicą jest obszar miasteczka Cabramatta. Tam od razu widać, że większość szyldów jest napisana „krzaczkami”, a z pociągu wysiada zawsze minimum 50% pasażerów (w tym 90% chowanych na ryżu i rybach).



Palm Beach Track

W piątek (21.01.2010) przyszła pora na zaplanowaną już kilka dni po przyjeździe rozszerzoną wycieczkę na Palm Beach. Z dziesiątek plaż jakie są w Sydney, mi osobiście ta najbardziej przypadła do gustu. Może to pierwsze wrażenie – a może to dlatego, że jest jednym z najbardziej oddalonych, jednym z największych, otwartym wprost na ocean i zdecydowanie malowniczo położonym tego typu miejscem. Moja spalenizna z ostatniego weekendu do tego czasu już zdążyła zbrązowieć, a nawet podpadać płatami gdzieniegdzie.

Droga komunikacją publiczną nie jest najkrótsza. Niby nie powinno być źle, bo jeden pociąg, jedna przesiadka i jeden autobus - ale wszystko zajmuje niestety od 2,5 do 3h. Obszar jednej aglomeracji a odległość ponad 90km… Nie było więc czasu do stracenia! Dojechałem na miejsce koło południa, by zobaczyć – że cała plaża rozciągająca się na długości prawie kilometra jest praktycznie puściutka. Pogoda była wspaniała – gorąco, bezchmurne niebo i lekka bryza.

W planie: trochę wspinaczki plus odrobina wypoczynku. I tak pierwszym celem było dotarcie do północnej strony plaży, gdzie zaczynało się wzniesienie zwieńczone latarnią morską. Spacer brzegiem oceanu w falach po kolana, bardzo orzeźwiający, idealny przed wspinaczką. Z trzech tras prowadzących na szczyt – wybrałem tzw. Drogę Szmuglowników, najkrótszą, lecz najbardziej stromą i prowadzącą bezpośrednio po zboczu skały. Z czubka rozciąga się niesamowity widok na cały cypel Palm Beach oddzielający wody zatoki po jednej stronie od oceanu po drugiej, w oddali widać skaliste klify północno-wschodnich wybrzeży Sydney. Na szczycie, poza zamkniętą niestety dla publiczności latarnią, nieopodal w gąszczu znajduje się np. grób pierwszego latarnika, obsługującego to miejsce. Jak głosi napis był to skazaniec, który ostatecznie dopełnił tu żywota z przyczyn naturalnych dwa wieki temu. Nie ma to jak powierzać odpowiedzialne zadania nawigacyjne ludziom z prawomocnym wyrokiem, ciekawe jaki typ aktualnie siedzi na wieży?! – tego już nie napisali niestety ;)

Trasa powrotna prowadziła drogą, którą dostarczane jest na latarnię zaopatrzenie. Tym samym zejście było zdecydowanie łatwiejsze, niemniej w wielu miejscach pozwalało nacieszyć oczy wspaniałymi krajobrazami, podziwianymi z kolejnych punktów widokowych. Piasek na plaży był już niewyobrażalnie nagrzany we wczesnych godzinach popołudniowych. Nie sposób było iść boso w części, którą co jakiś czas nie obmywały fale oceanu. Chwila odpoczynku, szybka kąpiel i niestety w oka mgnieniu zrobiło się całkiem późno. Wspaniały dzień dobiegł końca.



Katoomba

Głównym tematem soboty była prognoza pogody na dzień kolejny! Tak jak zapowiadała „pani chmurka” nadchodząca niedziela miała być bardzo ciepła i bezchmurna. Szczególną moją uwagę budził obszar Blue Mountains – gdzie znajduje się wspomniana kilka tygodni temu Katoomba. Wyprawy w te regiony nie można było sobie darować. Wspomniana w meteo: „szansa na przelotne popołudniowe deszcze” dawała aż nad to dużo czasu i jeszcze więcej nadziei na wspaniały ostatni dzień weekendu.

Udało się!! Na miejscu przed 9 am powietrze było krystalicznie czyste, niebo doskonale błękitne a miejsce… urocze. Góry Błękitne to zgodnie z objaśnieniami jeszcze starszy twór niż Wielki Kanion Kolorado. Nazwę swoją podobno miał brać od specyficznych aromatów i olejków unoszących się w powietrzu nad wypełniającą zbocza i doliny roślinnością. W dzień jak ten, o dziwo – było można to idealnie zaobserwować, kiedy od pewnej odległości rozpościerała się, aż po najdalszy horyzont coraz głębsza niebieska poświata.
Główną atrakcją, związaną jeszcze z legendą aborygeńską mówiącą o postaciach zaklętych w kamienie, są słynne skały Three Sisters. Trzy wyraźnie i symetrycznie oddzielone od siebie górotwory ograniczające  jeden z masywów w pobliżu Echo Point. Poprzez dolinę przeprowadzona została pięć lat temu kolejka – jedyna na świecie ze szklaną podłogą pozwalająca za naciśnięciem jednego przycisku obserwować głęboki na kilkaset metrów kanion pod stopami. Nazwa pobliskiej miejscowości bierze z kolei nazwę od wodospadów zasilających rzekę biegnącą doliną.

Kupione bilety pozwalały nam do godziny pierwszej po południu korzystać zarówno ze wspomnianej wyżej kolejki linowej jak i prowadzącej w dół kolejki szynowej oraz jeszcze jednej powrotnej. Całkiem niezła okazja, a w ramach bonusa – super sympatyczna pani sprzedająca bilety okazała się być Polką :-)

Około godziny jedenastej byliśmy już po przechadzce górami i grzbietami, przyszła więc pora na przetestowanie jak zapewniano najbardziej stromej kolejki szynowej na świecie. Trasa w dół doliny jest drogą wykorzystywaną pierwotnie przez górników wydobywających w tych górach węgiel. Wagoniki są zmodyfikowaną wersją standardowych wagoników górniczych. Było naprawdę stromo, pasów nie ma - a siatka tuż nad głowami wcale nie zabezpieczała jak myślałem przed atakującymi z góry papugami, a służyła zwyczajnie do trzymania się, aby nie polecieć w dół w czasie jazdy.

Na dole około godzinny spacer najdłuższą z tras, prowadzi przez wszystkie ciekawe miejsca w dolinie jak opuszczone kopalnie, kopce termitów, wypalone przez pożary buszu pozostałości po drzewach itp. itd. Po południu temperatura wciąż się zwiększała, a na szlaku robiło się coraz ciaśniej. Do powrotnej kolejki linowej musieliśmy już odstać w całkiem sporej kolejce i przepuścić jeden wypełniony po brzegi wagonik na górę.

Ta fotogaleria jest nawet, zgodnie ze zgłaszanym zapotrzebowaniem, nieśmiałą próbą dodania pewnych elementów ludzkich do ogólnego wizerunku piękna otaczającej nas przyrody. Trzy krótkie filmiki wideo na YouTube oczywiście, a ja zapraszam serdecznie.



W kolejnym tygodniu szczególnym dniem będzie na pewno 26-ty stycznia tzw. Australia Day. Zapowiada się masa atrakcji, darmowego jedzenia i kolejne fajerwerki. Po ręczniku plażowym w barwach flagi Australii, moja garderoba wzbogaciła się, dzięki Ani, o super-stylową czapeczkę w stylu rybackim z identyczną kolorystyką – grunt to dobre przygotowanie! Pozdrawiam Was serdecznie tymczasem :-P

poniedziałek, 17 stycznia 2011

The Island Of Dr Moreau

Nareszcie przyszedł piątek, czternastego stycznia - a każdy piątek to zawsze był najlepszy dzień tygodnia. Tym razem w perspektywie widniał całkiem relaksacyjny dzień na plaży :-D Paradoksalnie pierwszy, w którym faktycznie w planie było zwykłe leżenie plackiem, opalanie się i pływanie w oceanie. Wszystko to w idealnych warunkach pogodowych i w niemniej doborowym towarzystwie!

Wcześniej wybraliśmy już z Ulą (córką Ani i Waldka) plażę La Perouse jako idealną na tę okazję. Około dziesiątej rano po śniadanku ruszyliśmy w drogę i praktycznie pół godzinki potem rozłożyliśmy się już na plaży w pełnym słoneczku. To jest wręcz niewiarygodne jak puste było to miejsce o tej porze, ludzi można było policzyć na palcach obu rąk i każdy mógł wybierać miejsce według uznania. Plaża położona jest raczej na uboczu miasta przez to nie jest tak oblegana jak Bondi, a jest zdecydowanie bardziej malownicza. Jest również głęboko wcięta w ląd, dzięki temu nie ma tu przeważnie dużych fal i można wiele dziesiątek metrów iść w głąb oceanu mając cały czas wodę maksymalnie po szyję.

W pełnym słońcu, które praktycznie było idealnie nad naszymi głowami nie dało się długo wysiedzieć. Trzeba było się czym prędzej wykąpać! Temperatura powietrza około 27-28 stopni Celsjusza, wody przy brzegu oceanu około 20 stopni. Wydawałoby się, że bardzo ciepła - ale ta różnica kilku stopni między powietrzem, a wodą powodowała, że czuło się jakby była lodowata!!! Wystarczył natomiast jeden zdecydowany nur, aby już było wszystko idealnie. Takich serii plażowania z pluskaniem zrobiliśmy ze trzy i około 13-tej pojechaliśmy na tradycyjne "Fish & Chips" na plaże Coogee.

Już wtedy zaczęło powoli wychodzić na jaw, że może to jednak prawda, kiedy tu przestrzegają przed wysokim indeksem UV i bliskością całej tej dziury ozonowej nad Antarktydą. Skończyło się tak, że po raptem trzech godzinach plażowania wieczorem nie mogłem usiąść na krześle i spać na plecach. Na niewiele zdały się kremiki aloesowe na poparzenia posłoneczne. Co równie zaskakujące na nic zdały się kremy przeciwsłoneczne z trzydziestokrotnym filtrem posmarowane grubą warstwą jeszcze przed całą "imprezą"...

Sobota była tragiczna. Wszystkie konsekwencje dnia wczorajszego objawiły się z pełną mocą. Najchętniej to bym tego dnia nie ruszał się w ogóle lub jeszcze lepiej -siedział zanurzony po szyję w jakiejś zimnej wodzie. Takiej opcji nie było i nie pozostało nic innego jak w ogromnych męczarniach przesiedzieć, a właściwie przeleżeć ten dzień.

Na szczęście w niedzielę było już na tyle dobrze (zarówno ze mną, jak i z pogodą) że powtórzyłem w rozszerzonym zakresie wycieczkę na Manly. Tym razem plażowanie odpadało, ale za to w T-shirt’cie i pełnej długości spodenkach przyjechałem na spacer wzdłuż brzegu jak i po okolicznych deptakach oraz pagórkach z ciekawymi punktami widokowymi. Zastanawiające było to, że kiedy w powietrzu było bardzo duszno i powietrze ani drgnęło, to na oceanie szalały całkiem solidne fale, z których korzystali ku wielkiej uciesze surferzy. Z ciekawszy obserwacji po drodze, poza jaszczurkami zwanymi Sea-Dragon, spotkałem także całkiem sporo pająków. Starałem się jednak nie sprawdzać, czy akurat ten gatunek jest na liście potencjalnych "one-shot'ów"...

W drodze powrotnej na deptaku zatrzymaliśmy się na przepyszne lody dla ochłody, firmy "Copenhagen", której słynny lokal stoi tuż na rogu przy pasażu prowadzącym z przystani dla promów na plażę. Weekend tym sposobem dobiegł końca, a tutaj na miejscu w Sydney pozostały mi jeszcze dwa "tygodnie robocze" przed wyprawą w głąb lądu.

piątek, 14 stycznia 2011

Pride And Prejudice

Ostatnimi dniami pogoda była dość cienka jak na tutejsze możliwości i od kilku dni niebo przykrywały chmury. Czasami spadnie jakiś deszcz, a czasami zakłębi się i nic. W sumie to i tak nie najgorzej w porównaniu z tym co dzieje się w sąsiednim po stronie północnej stanie Queensland. Powodzie są tam ogromne, zalane bądź podtopione tereny przynajmniej powierzchniowo dorównują kilku średniej wielkości krajom europejskim. Niemniej wiemy przecież, że tylko winni się tłumaczą i ten drobny wstęp jest oczywiście nędznym wytłumaczeniem uboższego i marnego materiału, co będzie widać na zdjęciach.

W niedzielę 9-tego stycznia pogoda była tak okropna, że nie dało się wyjść na zewnątrz. Nie tylko padało co jakiś czas, ale utrzymywała się również ogromnie wysoko wilgotność. Wydaje się wtedy, że jest znacznie cieplej niż naprawdę - jak w łaźni. Na chwilę wystawiłem nos na zewnątrz, aby zrobić jakieś zakupy głównie pamiątkowe i tuż około godziny 13tej pomyślałem o drzemce… Obudziłem się po 18:00, po pięciu godzinach spania w najlepsze – szok! Przyszła pora na kolacje, update informacyjno-społeczny w Internecie i kolejne kilka godzin bite spania. Podsumowując niedziela to pierwszy totalnie przebimbany dzień tutaj.

W poniedziałek za oknem to samo. O 6-tej rano standardowa pobudka, przy walącym w szyby deszczu. Nie poddając się jednak pogodzie postanowiłem wymyśleć coś, co może byłoby w zadaszeniu?? Muzeum… - nieee, tutaj w muzeach rzeczy z początku XIX lub okresu XVIII w. pokazywane są jako wykopaliska z zamierzchłej przeszłości, kiedy u nas bez problemu takie i jeszcze starsze można w sklepach z antykami dostać. Może zakupy więc… - eee, przecież ja nie cierpię łażenia po sklepach. Po chwili namysłu jednak, znalazło się miejsce w Sydney, które de facto łączy w dosyć ciekawy i bardzo wyjątkowy sposób wszystkie te elementy: ma dach, jest sklepem a wygląda jak muzeum! Nazywa się Queen Victoria Building. Jest to słynne miejsce w Sydney, gdzie w wyjątkowo prestiżowym miejscu - w zabytkowym budynku z końca dziewiętnastego wieku - znajdują się na dwóch poziomach podziemnych i bodajże czterech naziemnych same słynne, bądź unikatowe sklepy. Miejsce idealne bo wysiadając z pociągu na stacji Town Hall można podziemiami przejść tam suchą nogą i z pewnością nie popadnie się tam w szał zakupów, kiedy po przecenie noworocznej o 50% większość rzeczy kosztuje więcej niż stu procentowy limit twojej karty kredytowej ;-P

Po kilku godzinkach łazikowania pomiędzy piętrami i zaglądania do przeróżnych sklepików, zauważyłem przez okno (a właściwie witraż - powinienem powiedzieć), że na dworze przestało padać. Trzeba było koniecznie skorzystać ze sposobności i przejść się na jakiś spacer. W pobliżu był Hyde Park. Tak, tak… Podobnie jak większość nazw jest kalką identycznych miejsc w Europie (dokładniej w UK) to jeszcze zostało to na tyle uproszczone / ujednolicone, że dosłownie chyba w każdym mieście które dotychczas widziałem np. główna ulica nazywa się zawsze George Street. Szaleństwo! Spacerek był krótki ale orzeźwiający. Zaprowadził do przeciwległej stacji, skąd wróciłem do domu.

To już zaczęło się robić nudne, kiedy we wtorek, trzeci dzień z rzędu za oknem znów było szaro i ponuro. Dobrze, że tu chociaż ciepło jest niezmiennie. Wziąłem parasol i chciałem przetestować trasę do Parramatty. Jak się okazało jest to bardzo urokliwa mieścina na obrzeżach Sydney, położona nad rzeką o tej samej nazwie i najdalsza - do której jeszcze dopływa prom z centralnej zatoki. Z mojego miasteczka do Parramatty kursują natomiast ekspresowe autobusy, tak więc skorzystałem z tego sposobu dojazdu, by na miejscu już przesiąść się w prom, który po godzinnym rejsie dowiózł mnie do Circular Quay. Przesiadka na kolejkę i do domu. Trasa wydaje się rewelacyjna, miasto może być naprawdę śliczne – ale kiedy indziej, bo pogoda kolejny raz nie dała szansy nawet zrobić zdjęć. Cały czas albo unosiła się w powietrzu jakaś zawiesina wodna, albo po prostu padało na całego. Trasa żeglugi też bardzo urokliwa, ale kiedy możesz wyjść na pokład i chociaż poczuć wiatr i rozbryzgi fali - a nie wicher i lejące się z nieba wiadra wody. Szkoda, ale cóż… może jutro będzie lepiej.



Środa faktycznie okazała się bardziej przystępna, ale wciąż niepewna. Sydney Olympic Park wydawał się natomiast miejscem na tyle blisko położonym, że w razie nawałnicy da się szybko wrócić, a również na tyle rozległym, że spokojnie można sobie zapewnić tam minimum jeden dzień rozrywki. Osobny pociąg kursuje specjalnie w to miejsce ze stacji Lidcomb, do której błyskawicznie można dostać się ode mnie ekspresowym autobusem (lub kolejką kiedy zostanie naprawiona). Na miejscu pierwsze, co od razu rzuca się w oczy, to ogromna przestrzeń, szerokie drogi i ciągnące się po horyzont stadiony, hale i inne obiekty sportowe. Wszystko otoczone jest parkami oraz specjalnie rekultywowanymi terenami. W miejscu tym, po zakończeniu Olimpiady z 2000 roku, wciąż urządza się największe (jak aktualnie rozgrywający się Australian Open) jak i te mniejsze imprezy sportowe (jak np. młodzieżowe zawody lekkoatletyczne). W okolicy zaczęły powstawać apartamentowce, a po lokalnych scieżkach, w parkach, biegają lub przechadzają się ich mieszkańcu. Całkiem przyjemne i dobre dla tzw. „programu rzeźba” (w odróżnieniu od powszechnego tu raczej „programu masa”) miejsce ;-)

Bardzo mi się tu spodobało – tak, że w czwartek 13-tego stycznia postanowiłem wrócić w te okolice aby dobić do wyniku maratońskiego dystansu 40km ścieżek zrobionych łącznie w tym miejscu. Pogoda robi się coraz lepsza, chyba jutro najwyższa pora będzie zrobić coś dla ciała, a nie tylko dla ducha i np. w pełnym relaksie dniu wylegiwać się na plaży lub popluskać w oceanie…!

niedziela, 9 stycznia 2011

The Secret Garden

Ostatnio moja siostra opowiedziała mi tematyczną historię:

Przybiega kangur do lekarza - cały zakrwawiony!
Zdezorientowany lekarz pyta:
- Ale, co się właściwie stało?
Na co kangur odpowiada:
- Ukradli mi torbę w metrze... :)

I to prawda, że we wszelkich pociągach trzeba tutaj też jednak uważać (jak wszędzie zresztą), bo są dzielnice gdzie więcej ludzi wyglada jakby nie byli stąd, ani nie mieli nic wspólnego z pierwotnymi czasami kolonialnymi. Na pewno taką dzielnicą nie jest jednak North Shore, w którym spędziłem chwilkę w ostatni czwartek i dziś również tam zawitałem. Wczoraj tj. w piątek 7 stycznia wybraliśmy się z kolei do Katoomby - tutaj pogoda sprawiła psikusa, ale o wszystkim po kolei...

Północ Sydney to głównie cały ogrom zatoczek i stoków obrośniętych przeróżnymi drzewami, palmami i paprociami lub domkami i willami. Nie sposób tego ogarnąć za jednym zamachem. 6-tego stycznia wysiadłem przy południowym krańcu mostu Harbour Bridge i po prostu przespacerowałem się nie drugą stronę. Ta część bezpośrednio za mostem ma charakter bardziej miejski. Są w niej mniejsze bloczki mieszkalne, trochę biurowców - które z niewiadomych przyczyn nie stanęły, lub może nie zmieściła się, albo nie chciały być w City Center po drugiej stronie. Znajdują się tu również stały lunapark tuż nad wodą i polanki porośnięte trawką ze wspaniałym widokiem na panoramę miasta - idealne na piknik lub przerwę "lunchową".

Moim zdaniem zdecydowanie ciekawszy jest natomiast obszar położony bardziej na północny-wschód, gdzie wyprawiłem się dzisiaj. Trasa była rozszerzoną wersją przechadzki proponowanej przez przewodnik LonelyPlanet, a zaczęła się od Cremrone Point. Stamtąd bardzo dobrze oznaczony miejski szlak prowadzi spacerowiczów wzdłóż północnego brzegu na wschód przez knieje oraz kręte i wąskie alejki, by co chwila raczyć przepięknymi widokami ze specjalnie przygotowanych jak i zupełnie przypadkowych punktów obserwacyjnych. Droga ta ma, moim zdaniem, jedną szczególnie wspaniała zaletę - pozwala w wielu miejscach zejść bezpośrednio na plaże, te mało lub wogóle nie uczęszczane, ukryte w zakamarkach zatok, piaszczyste lub skaliste - słowem do wyboru, do koloru.

Cały szlak jest dosyć długi, bo liczy ponad 6km, w trakcie któych zchodzi się kilka razy z góry by za chwilę wejść pod górę. Nie sposób też nie skorzystać z okazji, aby nie zboczyć parę lub paręnaście razy tylko po to by zejść np. skałami lub schodami prosto w krystalicznie czyste i przez wiele metrów płytkie jedynie po kolana wody zatok. Ponad to droga przechodzi przez położoną w Chowder Bay bazę marynarki wojennej - która nie spełnia już swojej militarnej funkcji, jednak została zachowana we względnie pierwotnym stanie. Wzbogacona jest o parę punktów gastronomicznych gdzie np. siedząc na tarasie tawerny przy wielkiej armacie można wypić hgerbatkę lub jakiś napój orzeźwiający. Punktem docelowym wyprawy była Balmoral Beach położona jeszcze bardziej na północ po przeciwległej stronie ostatniego w tej częście zatoki cypla zwanego Middle Head. Chwila odpoczynku, odrobina plażowania i niestety trzeba było się zbierać, aby jakoś dotrzeć do domu - a stąd to już jedynie autobus ratuje, który dowozi do Taronga Zoo Wraft, dalej prom, kolejka i jeszcze raz autobus - bo w nowym roku jak na przekór wyłączyli z ruchu kolejowego kilka stacji (w tym moją) żeby tory ponaprawiać.



Na temat wczorajszej podrózy do Katoomby nie mogę powiedzieć póki co wiele. Samo miasto położone jest nicałe 100km od Liverpool, jednak to nie miasto miało być tu istotne, a jego położenie w samym sercu Blue Mountains, gdzie kilometry szlaków prowadzą do takich słynnych miejsc jak skały nazywane Three Sisters. Wszystko jednak zależne jest bardzo od pogody, której w tym regionie nie sposób przewidzieć - prognozy dawały szansę na całkiem przyjemny dzień i parę spacerków, jednak rzeczywistość okazała się tym razem wyjątkowo bezlitosna. Na miejscu widać było jedynie mgłę gęstą jak mleko i przelotnie padający mniej lub bardziej deszcz, paskudstwo! Przeczekaliśmy dla pewności na miejscu ponad godzinkę, licząc na jakąś zmianę - ale to nie pomogło. Po kubeczku lokalnej kawy wróciliśmy bardzo wczesnym popołudniem z powrotem do domu. Obowiązakowo trzeba będzie dać temu miejscu jednak kolejną szansę!!

Kierując się jednak przysłowiem, że ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszlo - postanowiłem poświęcić resztę dnia na zorganizowanie szkieletu marcowego pobytu tutaj. Słowo "tutaj" jest może trochę mało precyzyjne bo oznacza w tym przypadku bardziej tą część świata, a nie już tylko samą Australię. Co było w planach idealnie pokazuje Google poniżej...


...a w praktyce wymagało to spędzenia dłuższej chwilki na kilku wyszukiwarkach połączeń lotniczych i bezpośrednio na stronach lokalnych przewoźników. Ta część została skomponowana głównie za wielkimi namowami Machego (który właśnie dzisiaj akurat prawdopodobnie wraca z Afryki do Polski). Bo fakt - bardzo słuszne jest założenie, że skoro już się jest tak blisko to czemu np. nie pojechać np. na Fidżi. Znacznie to prostsze biorąc pod uwagę tzw. lokalne linie "low-cost", niż kiedykolwiek chcieć zaplanować z Europy podróż specjalnie na te wyspy na Pacyfiku. Dodatkowo postanowiłem rozszeżyć koncepcję jeszcze o Nową Zelandię, o której słyszałem ostatnimi latami często i gęsto ;) ...i wiele dobrego. Ostatecznie trzy lokalne loty są zabookowane, trzy osobne linie lotnicze mają dla mnie miejsca przygotowane, a podstawowy trójelementowy komplet podróżny backpackera specjalnie na tę okazję: namiot, śpiworek i karimata - nie mogą się już doczekać w pełnej gotowości! ;) Wylot do Auckland (Nowa Zelandia) 27 lutego, przelot do Nadi (Fidżi) 14 marca i powrót do Sydney 19 marca.

Ale ale, przy tej okazji przypomniało mi się, że również w gotowości czeka zarezerwowana w czwartek z rana Toyota Tarago (Crib) od firmy Jucy Car Rentals, która w okresie od 29 stycznia do 19 lutego przejechać musi jedną z tych tras:



Niekorzystnie złożyło się tylko to, że akurat jest pełnia okresu wakacyjnego i wynajem samochodów kosztuje średnio dwa razy tyle, co poza tzw. sezonem. Nie jest to też samochód z napędem na cztery koła przez co trasa nie może prowadzić jak w wymarzonej wersji z Perth do Alice Springs przez Great Central Road, bo w przypadku samotnej wyprawy wynajmowanym srodkiem transportu byłoby to już za duże ryzyko. Plusy to ewidentnie to, że dzięki uprzedniej bezpośredniej wizycie w punkcie odbioru auta, udało mi się wynegocjować lekką redukcję dziennej stawki najmu i znaczną obniżkę ubezpieczenia przez wzgląd na dosyć długi - trzy tygodniowy - okres korzystania z samochodu (względem tego co widać w Internecie). Skrócenie czasu wyprawy po interiorze z miesiąca do pełnych trzech tygodni, pozwoliło zachować zakładany budżet, a nie sprawia też wielkiej różnicy, bo zdecydowana większość terenów w północno wschodniej Australii, na skutek gigantycznych powodzi i podtopień, jakie mają tam miejsce i tak okazuje się aktualnie nieprzejezdna. Wystarczy wspomnieć, że w wodach, które wystąpiłu z rzek w stanie Queensland w najlepsze pływają miedzy zalanymi domami tam teraz aligatory... więc Gary muvałt!

środa, 5 stycznia 2011

Wuthering Heights

Dni mijają zdecydowanie za szybko, kiedy jest tyle rzeczy do zrobienia i za mało czasu na wszystko... (skądś to znamy)! Od kiedy zaczęła się druga dekada XXI w. znacznie poszerzyłem znajomość okolicy, ale po kolei...

W pierwszy dzień Nowego Roku trzeba było zdecydowanie odpocząć, plus temperatura sięgała tu (w Liverpool) dokładnie 40 stopni C (i zgodnie z metodologią temperatura ta poddawana jest w cieniu). W taki dzień robi się problem, kiedy próbuje się otworzyć okno w pokoju i nagle okazuje się, że to tak jak otworzyć pierkarnik w trakcie robienia np. lasagne... słowem piekło! W dniu tym odbyłem tylko przejażdżkę w pełni klimatyzowanym aucie po okolicy południowo-wschodnich plaż z wysiadką jedynie na dotankowanie paliwa. Kompletnie bez aparatu i bez żadnej chęci robienia czegokolwiek innego niż chłodzenia się.

Natomiast kolejny dzień (niedziela 2.01.2011) - zapowiadał się bardzo atrakcyjnie - wycieczka na Palm Beach. Miejsce to jest oddalone jakieś 40 km na połnocny wschód od miasta i stanowi rodzaj cypla - wysuniętego głęboko w zatokę z jednej i ocean z drugiej strony. Trochę kształtem przypomina głowę tzw. rekina młota, który zapewne kręci się również w okolicy znając życie ;) Już sam dojazd pokazuje, że okolica ta jest przepiękna - bogata w liczne zatoczki, gdzie każdy z mieszkańców willi na okolicznych skałach, trzyma tam swój jacht, łódź lub inne zmechanizowane urządzenie do pływania. Na plaży raczej wiadomo co się robi, bynajmniej nie zdjęcia... ale trochę z nich poniżej się znajdzie.



W poniedziałek pojechałem w ramach rewanżu do największego i prawdopodobnie najbogatszego w rozmaite okazy roślinek, parku Royal Botanic Gardens - tego samego, którego nie udało mi się owiedzieć w Sylwestra. Po drodze w tą i z powrotem przeszedłem się przez centrum miasta z konkretnym celem znalezienia dwóch kluczowych miejsc jakże bliskich mojemu sercu: Apple Store i KPMG - pełen sukces. Trochę poważeniej to akurat myślę, że tę historię odda najlepiej fotogaleria bez zbędnego komentarza. Wszyscy i tak zobaczą, że faktycznie na ulicach stoją ubrane choinki w środku lata, a w parku można do woli wylegiwać się na trawie będąc owiewanym przez przyjemną bryzę, podziwiać panoramę miasta i karmić papugi, których jest tu znacznie wiecej niż u nas wróbli.



Wczorajsza wyprawa z przyczyn technicznych, została uwieczniona na chwilę obecną jedynie w części dotyczącej wycieczki promem. Wtorek był taki ekstra, że na pewno zostanie jeszcze powtórzony - a póki co zdradzę, że prom płynął z głównej przystani do Manly.... a transport w obrębie zatoki jest wliczony w dowolnej ilości w cenę czterotygodniowego odpowiednika naszej karty miejskiej - więc nie ma co się ograniczać.



Dziś pobudka nastąpiła o 5:30 am. Wszystko po to, aby wybrać się do Canberry. Miasta, które dla pogodzenia utarczek o przewodnictow pomiędzy Sydney, a Melbourne zostało zaprojektowane i zbudowane w zasadniczej części praktycznie od zera w przeciągu ostatniego pięćdziesięciolecia. Widać to na każdym kroku. Szerokie ulice mają idealnie przemyślany układ, a samo położenie i otoczenie miasta dobrano specjalnie pod względem komunikacji z największymi miastami jak i przyjaznego, bardziej można powiedzieć europejskiego klimatu. Z populacją przekraczjącą 350 tys. mieszkańców jest to najliczniejsze nienadmorskie i ósme z kolei miasto w Australii. W planie zwiedzania znalazły się Parliment House z przeciwlegle położonym (po drugiej stronie miasta) Australian War Memorial, Black Mountain Tower oraz National Botanic Gardens.



Plan tego wpisu trochę odbiega od dotychczasowej koncepcji, został stworzony z myślą i dla zaspokojenia pojawiąjących się głosów odrębnych. Kładzie większy nacisk na górujący w epoce pop-kultury element przewagi formy nad treścią. Tym samym nie ma tego całego badziewiastego tekstu, którego i tak pewnie nikt nie czyta, a pojawiło się w jego miejsce trochę wiecej fotogalerii, które większość szybciej może przewinąć i zapomnieć...

niedziela, 2 stycznia 2011

1984

...A jednak czasami zdarzają się chwile, które zapierają dech w piersiach. O nocy z 2010 na 2011 rok nie tylko ciężko będzie mi napisać, coś czuję, ale także chyba nic - bo na pewno nie zamieszczone zdjęcia i filmy - nie oddada nawet ułamka tego, jak wspaniały jest jeden z pierwszych na świecie sylwestrowych noworocznych przełomów rozgrywający się w Sydney Harbour.

Dzień wcześniej myslałem, że najlepsze miejsce do oglądania sztucznych ogni będzie z cypla zwanego Mrs. Macquaries Point, który znajduje się na wschód od Bennelong Point (Sydney Opera Hause). W teorii z niego powinno być widać zarówno operę na tle mostu Sydney Harbour Bridge jak i panoramę centrum miasta ze wszystkimi wieżowcami po lewej. Założenia były być może słuszne, bo o 9:30 am kiedy dojechałem do wejścia do ogrodów botanicznych prowadzących do upatrzonego miejsca, stała już tam literalnie mówiąc kilometrowa kolejka ludzi, którzy wpadli na podobny pomysł - otwarcie bram miało mieć miejsce za pół godziny. Na całe szczęście wysiadając na stacji przy zatoce Sydney Cove widziałem jeszcze, że drugie bardzo ciekawe miejsce tuż nieopodal opery na wprost mostu i znacznie bliżej centrum miasta, w samym środku spodziewanych wydarzeń było praktycznie dopiero otwarte i całkowicie puste o tej porze. Nie zastanawiając się wiele, czym prędzej tam się skierowałem.

O 10-tej rano byłem już rozłożony tuż przy barierce, w idealnym miejscu - co wszystko lokalizacyjnie będzie widać na zdjęciach. Towarzystwo całkowicie międzynarodowe: para studentek Chinek, małżeństwo Jugosłowianki z Fidżijczykiem (nawet nie wiem czy tak to się odmienia poprawnie - po prostu z człowiekiem z Fidżi) - od 27 lat miekszające w Sydney, oraz spora rodzinka mieszana z okolic Ameryki Środkowej. Na wejściu napis, że strefa bezalkoholowa, kontrola "jakości" na wejściu - a już nieopodal wewnątrz, oficjalne stanowisko ze sprzedażą piwa, wina tudzież kilku drinków :-) Ciekawy sposób na robienie interesów.

Na szczęście w takim doborowym towarzystwie czas płynął w miarę szybko, a było przeciez grubo ponad dwanaście godziń jeszcze do wystania. Dzień super gorący, co jakiś czas obowiązkowo trzeba się było smarować kremem przeciwsłonecznym i pić ile się da. (wody oczywiście - dla rozwiania wszelkich wątpliwości :) Wszystko byłoby doskonale gdyby nie to, że już około wczesnego popołudnia poczułęm, że o czymś zapomniałem - a zapomniałem posmarować uszu... Zasadniczo było już za późno na jakikolwiek ratunek, bo nie trzeba było być lekarzem, aby spokojnie stwierdzić conajmniej poparzenia pierwszego stopnia. Moja czapka miała daszek, ale nie nauszniki, więc dla zminimalizowania skutków dalszego wyczekiwania do zachodu słońca - rozłożyłem sobie parasol, część ludzi przyszła tam nawet z namiotami wogóle jak się okazało, w sumie kompletnie nie pomyslałem o tym, że można to rozkładać na środku dreptaka w centrum miasta, a jednak!

W ciągu tego dnia dowiedziałem sie wielu ciekawych rzeczy, m. in. co jest na topie list przebojów wśród chińskich studentów. Jak to żyło się na Fidżi (bardzo cenne informacje jeżeli planiuje się tam wycieczkę! :) oraz, że można przychodzić na fajerwerki praktycznie rok do roku i podobno to się nie nudzi. Także jakąś informacją było to, że bliżej nieokreślona osoba oświadczyła się innej zwanej Behnoosh, co nie omieszkała oznajmić wszystkim pisząc koło południa ogormny napis na niebie za pomocą samolotu i jak się potem okazało dosyć popularnego "sky-writinig'u". Były też dla dopełnienia obrazu akrobacje lotnicze nad zatoką, a około dwudziestej, kiedy mniej wiecej zachodzi słońce, tuż poniżej tarasu na którym stałem zaczęła się zamknięta impreza disco w stylu lat 60' - 70' - 80' częściowo kostiumowa. Nasze miejsca w wyjątkowy sposób pozwalały cieszyć się za free wszystkimi dogodnościami oczywiście poza napojami tam serwowanymi :-/

Wtedy także okazało się, że kto jak kto, ale ekipy narwanych Hindusów, postanowiły napierać, wpychać się ile wlezie pomiędzy ludzi, żeby tylko porobić zdjęcia i popatrzeć z dobrego miejsca, podczas gdy jakoś cała reszta rozumiała koncepcję bookingu miejsc i zasady - kto pierwszy ten lepszy. Tego było za wiele, więc wespół z innymi cywilizowanymi ludźmi mogłem sobie trochę poużywać i przynajmniej poćwiczyć ten mniej używany powszechnie angielski plus parę chwytów. Sytuacja się ustabilizowała i już w całkiem przyzwoitych warunkach przyszła pora na kolejne porcje pisma na niebie, i fajerwerki o 9 am.

Tak tak... tutaj sztuczne ognie są wypuszczane dwa razy tej nocu. Najpierw te wcześniejsze, prawdopodobnie dla rodziń z mniejszymi dziećmi, które nie dotrwałyby do północy i te właściwe - kiedy faktycznie zaczyna się Nowy Rok. W oczekiwaniu na główną atrakcję wieczoru na dole rozegrano parę konkursów i zapuszczono hity w styly m. in. YMCA przez profesjonalnie przebranych wykonawców. Idealnie!

Kilka minut przed północą wszyscy już nerwowo spoglądali na zegarki, przygotowywali sprzęt fotograficzny oraz wideo i wpatrywali się w napisy wyświetlane na filarach, a także na samym na moście w Sydney. Zaczęło się odliczanie, które doszło do zera...

Nie ma słów aby opisać co się stało za sekundę. Niebo rozbłysło setkami i tysiącami świateł, ze wszystkich stron naraz, w sposób fenomenalny zsynchronizowanych z dającą się słyszeć wokoło muzką. Nie było ani sekundy gdzie, z którejkowliek strony miasto nie byłoby rozświetlone całą gamą kolorowych blasków. Wszystko co widać na zdjęciach i filmach moim zdaniem nie oddaje nawet ułamka pełnego wrażenia jakie się ma, stojąc pośród tak doskonale przygotowanego, i w każdym detalu idealnie wykonanego widowiska.

Tak - to zapiera dech w piersiach!


i inne pod nowo otwartym kanałem YouTube:

10 minutut potem, po ostatniej kulminacyjnej fali świateł gdzie wystrzeliwana jest całość pozostałego arsenału - wszystko po sekundzie oszałamiającej jasności gaśnie. Ludzie zaczynają zbierać się ze stanowisk i ruszają do domów. O dziwo raczej nikt nie czeka dłużej pod chmurką, ale to zrozumiałe, bo trzeba przebić się jeszcze jakoś przez to 1,5 miliona innych oglądających do stacji, do pociągu i jakimś cudem wrócić do domu. W tym momencie spostrzegłem niestety, że pamięć mojej karty z aparatu była niewystarczająca na taką moc wrażeń i nie udało już jej się pomieścić ostatniej półtora minuty widowiska, trochę szkoda - ale co tam, i tak liczy się przeżycie! :-D

Ze względów bezpieczeństwa stacja najbliżej zatoki została zamknięta, więc postanowiłem niezwłocznie udać się do stacji ją poprzedzającej tj. Town Hall. Zaszedłwszy tam okazało się, że już samo wejście do kolejki pęka w szwach, a większość ruchu kierowana jest kolejny kilometr dalej, do stacji centralnej. Ja postanowiłem spróbować się przebić. Przepuściłem jakieś dwa pociągi i ostatecznie wsiadłem do właściwego wagonu. Trasa była wyjątkowo długa, bo nie tak jak za dnia, tej nocy wszystkie kolejki zatrzymywały się na każdej stacji po kolei. Dodatkowo pewna grupa pasażerowiczów z różnych przyczyn ;) była słabo związana z otaczającą ich rzeczywistością - część na szczęście czuła się otłumaniona i odpoczywała, ale część przyjęła postawę bojową! W związku z tym trochę z duszą na ramieniu, w miarę czujnie jechałem do stacji docelowej Liverpool.

Ostatecznie wszedłem do pokoju przed 3 nad ranem i momentalnie zasnąłem...