piątek, 31 grudnia 2010

Odyssey

Spałem niewiarygodnie długo, bo aż 11h (szaleństwo) i bardzo smacznie (a chyba nie wspomniałem, że w pokoju mam papugę). Tak naprawdę obudził mnie dopiero przed moją 9 am któryś z rzędu telefon z Polski ;) W sumie o tej porze to już trzeba było się naprawdę szybko zbierać, bo miałem zgodnie z planem przejechać się do centrum i po okolicy miasta tak na pierwsze zasadnicze rozeznanie terenu.

Czym prędzej więc zrobiłem sobie śniadanie, a Waldemar z Anią, którzy mi towarzyszyli czekali już gotowi. Wyruszyliśmy po 10 rano. Na drodze dojazdowej - jako, że aktualnie większość ludzi tu ma urlopy, a w szkołach jest wolne - było całkiem pusto. Aż szkoda, że Policja tutaj działa super dobrze, bo naprawdę jest czym pojeździć. Na zdjęciach powinny być fotki auta, które jest produkowane lokalnie, ma 425 KM i 5 sek. do setki (jeździ sie po lewej, ale jednostki miar są w systemie metrycznym o dziwo) - extra :D. Cóż, pocieszam się tylko tym, że moja Alfa ma skórę w tym momencie ;P No ale pomijając dygresje wszelkie... policji jest bardzo dużo z podobnymi samochodami i już tego dnia zatrzymaliśmy się do kontroli wyrywkowej - dmuchanie w alkomat. Oczywiście zero wskazania i jazda dalej, ale tutaj jest 12 pkt. maksymalnie do zabrania licencji i w okresie świątecznym tak jak obecnie obowiązuje zasada podwójnego naliczania punktów.

Przed 11 zaparkowaliśmy na parkingu pod samą Operą i wjechaliśmy na górę. "Pod samą Operą" to nie do końca prawda, bo pierwsze wolne miejsce było na minus 3-cim poziomie, a jest ich do minus 6 aż. Zrobiłem parę pamiątkowych zdjęć i głównie ujrzałem masę ludzi krzątających się celem przygotowania tzw. "NYE" New Year's Eve reklamowengo w całym mieście - co jest, jakby nie patrzeć, jednym z głównych punktów mojej podróży tutaj. Wokół Opery rozstawione były już liczne barierki, a trawę zasłaniano matami, aby zapobiec jej zadeptaniu w jutrzejszą noc.

Dzień okazał się bardzo przyjemny, gorący i z lekkim wiaterkiem od zatoki. Przed wyjściem posmarowałem się kremem z dośc solidnym filtrem, aby nie przeżyć szoku poparzeniowego. Słońce tutaj jest bardzo wysoko (znacznie wyżej niż u nas w lato, co wynika z mniejszej i znacznie bliższej zwrotnika szerokości geograficznej, na której leży miasto) i śmiesznie, bo przechodzi lekko północną stroną nieba oczywiście, kompletnie odwrotnie niż u nas ;)

Obeszliśmy do okoła Operę , obfotografowaliśmy to i owo i udaliśmy się w stronę Harbour Bridge. Z mostu widać przepięknie całą zatokę, północny brzeg miasta - głównie mieszkalny oraz centralną część z centrum biznesowym i wysoką obracającą się wieżą Sydney. Po drodze jadłem przepyszne lody, zakupione nieopodal głównej stacji nad zatoką "Circular Quay". W tym klimacie trzeba wręcz je pożerać - momentalnie zaczynają się topić. Sam most powstał w latach '30 XX wieku. Budowa jego pochłonęła 16 ofiar, ale w czasach gdy wszyscy pracowali całkowicie bez zabezpieczeń. Skonstuowany most jest jednym z niewielu na świecie, które przepuszczają aż cztery rodzaje ruchu: samochodowy, szynowy, rowerowy i pieszy. Dodatkowo można zaproponować sobie wycieczkę po przęśle mostu, gdzie będąc przypiętym do barierki wspina się człowiek na sam czubek w najwyższym przegięciu budowli - plan do rozważenia na przyszłość.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o dzielnicę "The Rocks" - starą, portową część miasta - gdzie aktualnie jest rodzaj pasażu handlowo-kulturalnego. Wyjechaliśmy z parkingu po około trzech godzinach i przejechaliśmy się na wschód nad wybrzeże Oceanu Spokojnego, bym mógł się zorientować gdzie dokładnie leży najsłynniejsza chyba w Australii plaża. Niestety nie było możliwości totalnie się zatrzymać - tyle ludzi i samochodów w okolicy. To tylko dowodzi, że czym prędzej należy kupić sobie bilet na miejski transport, a opcji biletowych jest kilka. Słowem uspokojenia pewnie każde, co ciekawsze miejsce dostanie w swoim czasie odrębny akapit lub wpis na blogu...

Po powrocie do samego Liverpool zatrzymaliśmy się na stacji kolejki, gdzie kupiłem wcześniej wybrany bilet tzw. MyMulti - w wersji która obowiązuje przez 28 dni do drugiej strefy włącznie (na szczęście Liverpool jest jej przystankiem granicznym) i dotyczy wszystkich kolejek, autobusów i promów miejskich w jej obrębie. Wydatek nie mały bo 192 AUD, co z grubsza mnoży się obecnie razy trzy PLN, ale o wiele tańszy i dający większą swobodę niż parking miejski, czy bilety jednorazowe.

Aby nadrobić zaległości przez resztę dnia po późnym obiedzie pisałem więc tę relacje, aby w końcu wyrównać zaległości na Blogu i sprostać jak widzę i słyszę progresywnie rosnącym oczekiwaniom czytelników ;) Tym bardziej że, punkt obserwacyjny na jutro został upatrzony - a kolejna relacja będzie już wpisem noworocznym! W prezencie zamieszczam już teraz kilka zdjęć, z których większość została już wykonana normalnym aparatem wydobytym z ocalałego bagażu.

Przede wszystkim chciałbym teraz więc korzystając z okazji, złożyć Wam najlepsze życzenia noworoczne - w tym ponad wszystko, spełnienia marzeń wszelkich, tych małych i tych dużych, tych skromnych i tych wielkich - bo każde z nich daje radość ogromną!

czwartek, 30 grudnia 2010

One Hundread Years of Solitude

Dokładnie tak jak podano na bilecie 7:40 AM w środę dnia 29 grudnia usłyszałem słowa ogłaszające, że samolot Air China lot CA 173 właśnie wylądował na lotnisku Kingsford Smith w Sydney. Na zewnątrz o poranku temperatura +20 stopni Celcjusza, słonecznie z przelotnymi chmurkami - bajka :) Jeszcze siedząc na pokładzie samolotu dało się w oddali zauważyć przez okienko idealnie zarysowaną panoramę tworzoną przez wysokościowce w ścisłym centrum miasta. Natomiast samo podejcie do lądowania, po zrobieniu łuku, następowało od południowej strony lotniska - dawało to mi siedzącemu po prawej stronie samolotu idealny widok na linie wybrzeża z plażami i ciągnącym się do prawej do lewej i aż po horyzont Pacyfikiem - wow!

Dla spostrzegawczych i uważnych Obserwatorów bloga teraz mogę zdradzić, że cztery lub pięć ostatnich zdjęć we wcześniejszej opublikowanej galerii, ujawniało kilka elementów bezpośredniej drogi do SYD - o której teraz słów kilka (w tym ogromnego dwupokładowego Airbusa A380 zaparkowanego już w Australii ;).

Samolot z Pekinu do Australii miał ruszyć o 17:00 i ruszył, tyle że stojąc potem przy pasie startowym przepuścił jeszcze przez 30 min z 10 samolotów podchodzących jeden za drugim do lądowania i wpuścił jeszcze jeden samolot, który zajechał z prawej i wbił się do startu pomiędzy dwie inne lądujące maszyny w międzyczasie - to się nazywa kulturalny kierowca! Airbus, którym leciałem w miejsce docelowe okazał się jednak być praktycznie nowiutki, łądny i bogato wyposażony. Każdy miał przed sobą ekran LCD z instalacją audio i specjalnym kontrolerem, który to pozwalał urozmaicić sobie drogę w praktycznie dowolny sposób od posłuchania muzyki, przez szerowki wybór filmów (w tym widoku z pokładowej kamery) po gry. Po szybkim sprawdzeniu możliwości centrum multimedialnego przyszedł jednak czas na sam start. Zaraz po odbiciu od ziemi w stronę północną samolot momentalnie wykonał zwrot przez prawe skrzydło i kontynuował wznoszenie już na południe. Taki kierunek w teorii powinien dawać idealny widok na Pekin o zmierzchu - jednak jedyne, co było widać tak naprawdę, to światła lotniska plus kilka oświetlonych dróg dojazdowych i czarną chmurę w oddali nad ziemią - pewnie smog skrywający miasto.

Zaraz po uzysakniu wysokości przelotowej rozdano pierwszy posiłek, a uśmiechnięta Pani Chinka do wyboru podała "sea food" albo "beef with rice" - odpowiedziałem oczywiście, że wezmę "beef with rice", na co usłyszałem w odpowiedzie - że jest już tylko "sea food" - doprawdy rozkoszna konwersacja. Wziąłem więc to co było, na przepitkę wybrałem lampkę winka i przystąpiłem do oglądania multikina: wybrałem coś w konwencji podróży czyli: po piwerwsze przygodowego ("Prince od Persia: Sands of Time"), oczywiście jadowitego i niebezpiecznego ("The Twilight Saga: Eclipse" ;-) no i bajkowego ("Toy Story") kiedy już totalnie odpadłem w najlepszy sen. Obudziłem się około 5 am lokalnego czasu, który jest o kolejne 3h bardziej "posunięty" niż ten pekiński - to daje ostateczną różnicę czasową 10h na plus między Warszawą a Sydney. Lot tam był najdłuższym w moim życiu bo trwał przeszło 11h. Z rana podano jeszcze "chicken with noodles" na wczesne śniadanie.

Na lotnisku czekała na mnie gigantyczna kolejka do odprawy granicznej. Ponad poł godziny stania do odprawy i pozwolenia na wejście na terytorium Australii. Pani w kostiumie, a właściwie mundurze kontroli celnej sprawdziła dane z paszportu w komputerze - tutaj okazało się że wyrobiona 11 września elektronicznie wiza zgodnie z regulaminem jest ważna i nie zginęła w systemi, przez co droga po odbiór bagażu stała przede mną otworem. Nastała chwila prawdy: przyleciał ładunek ze mną czy nie? Czekam... czekam... czekam... odeszło już 3/4 ludzi z mojego lotu i minęło kolejne 30 min. Ostatecznie JEST! - fantastycznie, to umożliwia mi podejście do DRUGIEJ kontroli celnej, która weryfikuje, czy komuś nie przyszło do głowy wwieźć czasem jeden z miliona niedozwolonych artykułów. Lista rejestrowa rozdawana jest na pokładzie każdego samolotu przylatującego do Australii, tam każdy obowiązkowo wypełnia ankietę w której deklaruje, czy nie przywozi ze sobą: broni, pornografi, dugów (a może tu o lekarstwa  chodziło...) zwierząt, alkoholu pieniędzy w ogromnej ilości, drewna, ziemi, nasion itp. itd. Zaznaczyłem "X" przy pozycji drewno na wszelki wypadek, bo przywoziłem moim znajomym kilka malunków w drewnianych oprawach z Polski - zapomniałem zaznaczyć leków (a miełem jakieś trzy standardowe na wszelki wypadek). Ale, ale podszedłem do celnika ostatecznie, który odebrał ode mnie karteczkę - od razu zapytał co to za iksa zaznaczyłem, wytłumaczyłem, za co zostałem pochwalony, że tak roztropnie podszedłem do tematu ;) ...więc idąc za ciosem postanowiłem przyznać się też, że zapomniałem być może przostawić znaczka przy lekach, ale to i tak już nic nie zmieniało bo zostałem poinstruowany - aby położyć bagaż na skanerze. Kontroler maszyny przepuścił ładunek na drugą stronę, rzucił jeszcze ostatecznie zadowolony z siebie tekst, że naprawdę nie przywiozłem polskiej kiełbasy i powiedział, że jestem "free to go!". Ucieszyło mnie to bardzo, bo widziałem w około po każdej stronie z 80% ludzi rozpakowyjących się i przebierających swoje manatki na ogromnych stołach - i już miałem przed oczami ten dramat kiedy otworzyłbym walizke, a z niej wyskoczyłoby 3 razy tyle rzeczy co się zmieściło plus cały namiot! :-D

Na wyjściu z lotniska (około godziny 10-tej) czekali już na mnie mój znajomy Waldemar z żoną Anną, którą właśnie poznałem. Dzięki ich gościnie miałem się dzie zatrzymać przez pierwszy miesiąc mojego pobytu w Australii. Z lotniska udaliśmy się drogą ekspresową do dzielnicy / miasta Liverpool w obrębie Sydney Area. Tam umieszczono mnie w super przytulnym pokoiku i ugoszczono wszystkim o czym tylko mógłbym zamarzyć - to się naprawdę nazywa polska gościna! Szczególnie miło, że spotyka się takie rzeczy na końcu świata.

Tego dnia byłem już dosyć zmęczony i odczuwałem lekkie różnice czasowe mimo, że akurat główne loty wypadały nocą - kiedy przez część czasu spałem w samolotach. Pozwoliło zminimalizować tp odczucie pogłębiającej się różnicy stref. Rozpakowałem się tego dnia jeszcze, ogarnąłem w cywilizowanych warunkach po dwóch dniach podróży i ostatecznie zlokalizowałem moje położenie w odniesieniu do centrum Sydney, a także przeszedłem się po bliskiej okolicy, gdzie zakupiłem pre-paidową kartę SIM. Tym samym mój tutejszy numer to 0449 633 814 - zachęcam do korzystania! ;)

Plan na przedostatni dzień roku jest prosty: pojechać w okolice zatoki i zrobić rekonesans po okolicy - głównie, aby zlokalizować najlepszą miejscówkę pod kątem Sylwestra pod chmurką. Dodatkowo zwiedzić okolice Bondi Beach. Wkrótce mam nadzieję wylegiwać się tam na słynnej plaży, gdzie jest surfing na całego - a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że również "nudity is allowed"... Nie pozostaje nic innego jak się porządnie wyspać przed 30 grudnia!


środa, 29 grudnia 2010

Great Expectations

Lotnisko w Pekinie jest kompletnie nowym budynkiem. W stanie takim jak je zastałem, było oddane na czas niedawnej olimpiady i znajduje się raczej na samych peryferiach Pekinu. Składa się z dwóch symetrycznych budynków każdy w kształcie litery "Y", które łączy kolejka. Każda część jest podzielona na poziom górny-przyloty i dolny-odloty, przy czym północna budowla odpowiada za ruch międzynarodowy, a południowa za wewnątrzkrajowy... I tak właśnie jak proste i przemyślane jest to rozwiązanie, to dokładnie takimi samymi przymiotnikami możnaby opisać całe Chiny, które przez ten krótki czas widziałem. A zaczęło się to pół dnia temu temu...

Lot mój do Pekinu, rozpoczął się po wieczór (start o 19:20) 27 grudnia, po około 7 godzinach oczekiwania we Frankfurcie. Przede wszystkim byłem w tym punkcie już bardzo ciekaw jak to zaprezentuje się azjatycki przewoźnik "Air China", który to wygrał przetarg na świadczenie dalszej usługi przewozowej dla mnie ;) Po kolei pod bramką odlotową zbierała się coraz to liczniejsza załoga, która osiągnęła ostatecznie imponującą liczbę 11-12 osób. Wszystko to dało się jednak wytłumaczyć kiedy popatrzyło się za szybę terminala (i nie myślę tu o tym, że czekał tam jeszcze z miliard innych chętnych do pracy Chińczyków :) ale gdzie stał już przycumowany jednocześnie do dwóch rękawów ogromny Boening 747-400 tj. popularny JumboJet w kolejnej reinkarnacji wszytko zgodnie z wierzeniami wschodu. Nie powiem, że pragnąłem koniecznie lotu tą właśnie maszyną - po pierwsze, że to jedna z najstarszych konstrukcji latających po niebie, a po drugie z tego co wcześniej słyszałem nie jest też jakoś super komfortowy - co po chwili zastanowienia idealnie łączy się z pierwszym argumentem. Do samolotu prowadził osobny rękaw dla VIP (przednia część i małe pięterko samolotu) i drugi identyczny do reszty samolotu przeznaczony dla tzw. plebsu. Na wejściu Pani Chinka kieruje jeszcze do właściwego korytarza, bo jest tam do literki L rzędów siedzeń i wskazuje mi miejsce 42L po prawej stronie samolotu, znów przy oknie!

Chwilka na płycie lotniska minęła dosyć sprawnie, okazało się że miejsca obok mnie w ogóle nie zostały zajęte (jak się potem okazało pasażerownie nie pojawili się przed odlotem). Niemniej przygotowując się na długi lot szukam czym prędzej jakiegoś ekranu i kontrolera żeby sobie czas umilić - i ku mojemu rozczarowaniu szybko stwierdzam brak na stanie takich komponentów środków trwałych. Cóż lot i tak głównie odbywać się miał nocą więc jakoś przeżyjemy. Znalazłem słuchawki i 14 kanałów analogowej muzyki, której kabelki chyba były w tym samym obiegu co reszta instalacji elektrycznej samolotu, bo więcej w nich było szumów niż nut.

Lot do Pekinu to ponad 8 tys. km co zajmuje około 9h przy standardowej prędkości przelotowej. Różnica czasu między większością znanej nam części Europy a tym miastem to 7h na plus dla wschodu. Tym samym szczęśliwe lądowanie w Pekinie po mocno przespanej z nudów podróży odbyło się około południa dnia 28 grudnia. Pierwszym, co uderzyło mnie jeszcze przed lądowaniem to widok portu docelowego z lotu ptaka - słowem bardzo ładny i rzucający się od razu w oczy na tle rudawo-szarej, monotonnej okolicy. Po wyjściu z samolotu momentalnie czuć jakiś przyjemny i jednocześnie subtelny zapach, jakby kwiatów, co w kompzycji z bardzo ciekawą konstrukcją wnętrza portu sprawia wyjątkowo pozytywne wrażenie. Na terenie lotniska praktycznie kompletnie nie ma reklam, bilboardów czy tego typu komercyjnego wystroju (co w sumie można zrozumieć) - już samo to sprawia, że idealnie dostrzega się wszystkie niuanse konstrukcji i kompozycji architektoniczej - super!!

Idąc za tłumem i zgodnie ze znakami dla ruchu transferowego liczyłem, że przejdę po prostu na niższy poziom odlotów, gdzie sprawdzę mój numer kolejnego wyjścia i spokojnie poczekam - ale nic z tych rzeczy. Po drodze, aż dwie kontrole paszportowo-osobiste mnie spotkały, mimo że nie miałem zamiaru przekraczać strefy bezpaństwowej lotniska. Przy jednej z nich musiałem się solidnie rozebrać i rozpakować z osobistego bagażu w drugiej zostałem obfotografowany z kamer i wbito mi kilka pieczątek do paszportu i na bilet wystawiony jeszcze we Frnkfurcie na dalszą drogę do Sydney rónież. To w sumie też pokazuje jak solidnie de facto każdy tam w tych Chinach jednak przykładał się do pracy (co trochę przeczy pokutującej u nas opinii o chińskiej produkcji - ale tutaj od razu pomyślałem, że przecież w końcu i iPhone'a gdzieś się robi :-)

Na lotnisku miałem czas do 17-tej, a więc 5h do początku ostatniej części podróży i dwa strategiczne cele - znaleźć "chinola" i sprawdzić czy jest WiFi. Pierwsze poszło łatwo, drugie miało szansę pójść jeszcze łatwiej.... ale ale ale ;) Mapa na wejściu na poziom odlotów po ostatniej kontroli od razu pokazywała lokalizację jadłodajni chińskiej, a znaki jeszcze wcześniej wskazywały że WiFi jest wszędzie - bajka! Jako, że byłem już bardzo głodny i jeszcze bardziej ciekawy skierowałem się w pierwszej kolejności jednak do punku żywieniowego, na wejściu szybkie pytanie o możliwość płatności kartą, odpowiedź jak to zwykle tym śmiesznym angielskim pozytywna i już stałem w kolejce wypatrując "kulek" :) Kulki zostały zlokalizowane niezwlocznie, świeżutko podane przez Panią w idealnie laboratoryjnych warunkach, która nie dość, że nakładała to w rękawiczkach to jeszcze nosiła maskę jak chirurdzy w szpitalu - wspaniałe standardy, ciekawe czy tak samo profesjonalnie polowali na pierwotny nieprzetworzony produkt?! Jednak tu pojawia się pierwsze "ale", kuleczki były jak to mówiło tłumaczenie "mięsne", nie było wogóle kurczaka, a już o panierce kokosowej można było zapomnieć. Aby dotrzymać tradycji skomponowałem dwie takie sztuki z ryżem i dobrałem piwo (!) którego butelka opisana w krzaczkach nie mówiła mi nic więcej poza tym, co to jest właśnie. Pełen nadziei na niepowtarzalne doznania kulinarne przystąpiłem do posiłku - i lipa - jakby takie bez smaku wszystko było. Po prostu różne produkty o różnej konsystencji, które są jadalne i tyle... trochę słabiutko i gdzie tu porównywać do takie takiej klasycznej pozycji jak zupa pekińsko-pikantna z "Zestawu Maciusia" :-/

Niezrażony tym odpaliłem kompa aby zredagować ten tekst i zablogować w końcu (szczególnie że już miałem jeden dzień update'u w plecy) znalazłem WiFi połączyłem się i... klops. Niby darmowe, a tu jakaś strona logowania?!?! No nic, pochodziłem po terenie, poczytałem ulotki i jest darmowe - ale trzeba się zarejestrować. Jeśli się nie ma telefonu z chińskim numerem to nie można tego zrobić SMS'em ale trzeba sie udać do "Businness Longue". To miejsce też znalazłem szybko i otrzymałem tam karteczkę z numerkami i kodami, po tym jak kolejny raz spisano mnie z paszportu... Wspaniale, "Net" zaskoczył, ale o blogu było można pomarzyć (po to przecież strona skoligacona z Google), Facebook też ani rusz - bo to przecież potencjalne "okno na świat". Słowem wszystkie, co bardziej oczywiste stronki, poblokowane na szczeblu państwowym - nie ma rady, kończę pisać kolejny tekst off-line siedząc przy gate'cie nr E13 gdzie cały czas czeka już na mnie zaparkowany za oknem Airbus A320-200 do samego Sydney!


wtorek, 28 grudnia 2010

A Tale of Two Cities...

...Nie wiem jak Wy myślicie, ale moim zdaniem w portach lotniczych zawsze jest coś magicznego. W jednej chwili przekracza się granicę, gdzie za gate'ami czeka już na Ciebie samolot...drzwi zamykają się...aby za dłuższą, bądź krótszą chwilę otworzyć się z powrotem by wysadzić Cię w zupełnie innym świecie. Tym razem będę miał tak, aż trzy razy pod rząd, a właściwie jeszcze dwa - bo pisząc ten tekst siedzę właśnie gdzieś na posadce strefy transferowej należącej już do frankfurckiego portu lotniczego (miejsce niestety może nie do końca super atrakcyjne, ale nie jest też do końca przypadkowe - bo tylko tu znalazłem gniazdko do prądu. Netu darmowego ani śladu jeszcze, ale szukam). Cieszę się więc po pierwszym bardzo krótkim, zaledwie półtoragodzinnym etapie mojej podróży, jak dziecko. Ale po kolei...

Jest wciąż 27 grudnia 2010 r. i szczerze powiem, że przynajmniej jak dla mnie ten dzień o dziwo nie mógł rozpocząć się lepiej...!! Co prawda jeszcze do jakiejś 2-giej nad ranem pakowałem się i załatwiałem jakieś przedwylotowe sprawy z ostatniej chwili (co mi przyszły do głowy) jak np. napisanie mojej siostrze upoważnienie do odbierania za mnie poczty - niby nic, ale potem wiecej problemów niż zachodu, szczególnie że przed świętami widziałem analogiczny przykład na własne oczy. Kierunek wycieczki jest jasny, acz daleki: AUSTRALIA, a dokładniej Sydney (będzie więcej, ale to miasto na dobry początek i solidną sylwestrową aklimatyzację). Z rana była pobudka, na dobre gdzieś przed 6 a.m. - w sumie niby nic, ale wstać łatwo nie było mimo wszystko! Szybkie sprawdzenie czy walizki na pewno czekają na mnie i błyskawiczny kurs taksóweczką na lotnisko Okęcie. Zaraz potem momentalna odprawa bagażu - wszystko sprawnie, gładko i przyjemnie.

W tym miejscu warto zaznaczyć, że lot ma mieć trzy fazy WAW->FRA->PEK->SYD. Z tym, że aby kupić najtaniej jak się dało bilety, musiałem rozdzielić ten kurs na dwa etapy: powiedzmy ten europejski tj. z Warszawy do Frankfurtu i transkontynentalny z Frankfurtu do Sydney. Tym samym wchodząc dziś na lotnisko głównie zastanawiałem się nad tym, czy uda mi się zrobić taki myk - coby nadać główny bagaż od razu w Warszawie do samego Sydney, aby nie musieć za dwie godziny specjalnie wychodzić ze strefy transferowej po niego, tylko celem nadania go zaraz z powrotem dalej... Udało się! Plakietka kodowa, którą bardzo sympatyczna pani i to o dziwo ze stanowiska business klasy nakleiła na walizce, jest zbieżna z moim planem lotów. Szczerze to mam jednak wielkie wątpliwości, czy ten bagaż na pewno wyląduje ostatecznie razem ze mną na tej drugiej półkuli, biorąc pod uwagę wszelkie możliwe komplikacje ;-)

Ostateczne lądowanie w Sydney planowane jest na krótko po 7-ej rano w środę 29 grudnia (czasu lokalnego). Można pomyśleć, że lot zajmuje aż dwa pełne dni - jednak to trochę trzeba pokombinować, bo do czystego lotu to tu odchodzi fikcyjna 10 godzinna różnica czasowa i dosyć długie postoje w strefach transferowych na miedzylądowania (gdzie to przynajmniej w spokoju mogę trochę niniejszej treści poredagować).

Słowem wyjaśnienia pewnie niektórzy z Was znający mnie lepiej pospadają z krzeseł, kiedy zobaczą, że naprawdę coś autorsko i w miarę oficjalnie napisałem do tzw. "Sieci"... Niemniej Machemu muszę oddać tu rację, pomysł wydaje się dobry - jakie będzie wykonanie zobaczymy, materiał natomiast ma szansę być całkiem ciekawy - więc wymagał zastosowania nadzwyczajnych środków i to jest wytłumaczenie (...oficjalne ;-).

Więcej słów o samej podróży, planach, szansach, zagrożeniach itp. itd. postaram się wkrótce umieścić w zakładce "o mnie", którą to niedawno odkryłem jako kolejną funkcjonalność blogowego narzędzia. Wiecej na tej stronie także jutro - m. in. relacja prosto z serca Azji, jednocześnie stolicy Chin - Pekinu gdzie mam nadzieję spotkać oryginalnego "chinola". Sprzawdzimy, czy prawdziwy chińczyk serwuje tzw. "kulki" i jak to tam / albo raczej czy w ogóle smakuje :-)

Pierwszy post poszedł całkiem sprawnie! A przecież początki zawsze są najtrudniejsze. Pora zacząć testować fotogalerię - bo materiał wizualny też się zbiera (na razie w sobie), aby w pełnej okazałości ujrzeć światło dzienne niebawem.