piątek, 25 lutego 2011

One Thousand and One Nights (Part III)

Dzień 15 (12.02.2011)

Ceduna do Broken Hill  

Ceduna to najdalej położone na zachód, jednocześnie ostatnie z nadoceanicznych miast jakie widziałem w czasie tej wycieczki. Ci co uważnie obejrzeli ostatnią fotogalerię, mogli stwierdzić, że słońca to tam jednak trudno było uświadczyć. Niestety kolejny raz moje nadzieje nie do końca się spełniły. Może nie lało jak z cebra, ale dnia wczorajszego przez całą drogę do Ceduny wisiały na niebie grube i szare chmury.

Dzisiaj też się nie poprawiło nic a nic. Od rana wokoło był iście przygnębiający widok a wilgotna zawiesina zalegała w powietrzu. Coż, miałem już doświadczenie w takich sytuacjach więc nie zrażając się tym odpaliłem maszynę i pojechałem w kilka strategicznych miejsc. W Cedunie jest niewątpliwie najdłuższe molo jakie widziałem do tej pory. Jest to bardzo popularne miejsce wśród wędkarzy, którzy w nazwijmy to normalne dni tłumnie oblegają tą wysuniętą w ocean konstrukcję. Tym razem miałem ją na wyłączność. Marne to pocieszenie bo widok był taki sobie a wiało przy tym niemiłosiernie. Podobnie rzecz się miała w okolicach portu i punktu widokowego na sąsiednie wysepki, których kompletnie nie było widać.

Lekko zdegustowany postanowiłem sprawdzić lokalną prognozę pogody i widząc, że nie ma szans na rychłą poprawę, zacząłem pakować manatki. Na kampingu, koło mnie urlopował się jegomość z Zachodniej Australii, który pod nosem przeklinał, że przyjechał tutaj kiedy już cały tydzień ma pogodę kitu. On nie miał za bardzo wyjścia, ja miałem – ruszyłem w stronę Broken Hill z myślą o międzynoclegu w Port Augusta za jakieś 470 km. Kiedy przejechałem ten dystans okazało się że po drodze nie było ani odcinka gdzie widać byłoby błękitne niebo. W zdecydowanej większości padało lub lało wręcz bez przerwy. W takiej sytuacji nie chciało mi się nawet wysiadać z samochodu, więc zacząłem jechać dalej. Sytuacja nie zmieniała się nic a nic i po 800 kilometrach nie mogłem uwierzyć, że tak będzie dalej. Byłem już niecałą godzinkę jazdy od Broken Hill, które też powszechnie słynie ze słonecznego i pustynnego klimatu…

Na szczęście trochę przed zachodem słońca jakieś 50 km od miasta faktycznie zaczęło się przejaśniać. Tak naprawdę to idealnie dało się zauważyć linię, od której zaczynały się wszystkie te chmury, a za którą widać już było lekko czerwonawe, oświetlane zachodzącym słońcem, niebo. Nareszcie jakaś poprawa na sam koniec dnia! Nie zrobiłem już wiele poza ulokowaniem się na parkingu i obmyślaniem planu działania na kolejny dzień.

Dzień 16 (13.02.2011)

Broken Hill

Poranek był super słoneczny. Dawno takiego nie widziałem J Już wczoraj zaplanowałem dokładnie, co chcę zobaczyć, więc niezwłocznie przystąpiłem do realizacji celów. Pierwszą rekomendacją jaką słyszałem kiedyś o tym miejscu, to aby koniecznie zobaczyć obszar zwany The Living Desert and Sculptures, jakieś 6-7 km na północ od miasta. Niezwłocznie, jak tylko się ogarnąłem, tam też podjechałem.

Rzeźby są nieco abstrakcyjne, a zostały postawione na wzniesieniu, z którego widać całą okolicę jak i samo miasto. Zapewne jeszcze bardziej spektakularnie prezentowałyby się o wschodzie lub zachodzie słońca (na pierwszy się spóźniłem, na drugi nie chciało mi się czekać). Najlepsze jest to, że atrakcja ta została tak naprawdę wykreowana z niczego, bo miasto jest raczej typowo górniczym ośrodkiem, o faktycznie ciekawej zabudowie miejskiej. Jak się jednak okazało (o czym jeszcze dalej) ma wiele elementów kompletnie, można powiedzieć, od przysłowiowej czapy – tyle tylko żeby zadowolić turystów ;) Tak i tutaj, w przypływie weny, ustawiono niespełna dekadę temu na górce parę średnio-ociosanych kamieni i teraz jest to na 90% pocztówek z miasta pokazywane. Ładne owszem, ale raczej na pewno nie jest to coś reprezentatywnego…

O wiele bardziej atrakcyjny moim zdaniem jest odgrodzony (nota bene płotem pod napięciem!) obszar nazwany: The Living Desert. Jest to rodzaj rezerwatu i sanktuarium lokalnej fauny i flory. Najlepsze w ciągu ponad godzinnego spaceru były tam kangury! Tym razem było można zobaczyć ich kilka gatunków - większe i mniejsze, szare lub rudawe – słowem do wyboru do koloru. Kompletnie niezainteresowane człowiekiem zazwyczaj robiły swoje. (wszystkie filmiki na kanale YouTube, tu jeden link przykładowy) Z innych atrakcji można było wejść do szałasu aborygeńskiego czy zajrzeć do szybu kopalni.


Miasto jest bardzo bogate w ciekawą zabudowę. Liczne domki z wczesnych lat XIX w. są w świetnym stanie, zamieszkałe do chwili obecnej. Widać też ogromne nastawienie na turystykę. Na każdym kroku czekają tablice informacyjne, ulotki, oznakowane szlaki turystyczne i punkty widokowe. Dochodzi tu do tego, że jednym z monumentów jest np. pomnik w kształcie kolumny poświęcony Tytanic’owi… właściwie to orkiestrze na tym statku, która grała podobno do końca… i nie żeby orkiestra pochodziła z Broken Hill bynajmniej – ale stwierdzono, że miasto to też ma wielu dobrych muzyków i lokalne orkiestry więc czemu ich nie uhonorować i mieć przy tym kolejną „atrakcję”, ot takie luźne nawiązanie ;-)


Dzień 17 (14.02.2011)

Broken Hill do Cobar

W poniedziałek ruszyłem dalej. Na drodze kolejnym miastem było Cobar. Dojechałem tam koło południa. Miasteczko jest małe zaledwie kilkutysięczne, niemniej coś, co szczególnie chciałem zobaczyć to tamtejsza dziura w ziemi. Tak, tak – jest to świeżutki rów, największy na moim szlaku, który jest częścią działającej kopalni odkrywkowej.

Widok naprawdę robi wrażenie. Ogromny lej wykopany w ziemi po zboczach którego non-stop poruszają się pracujące maszyny, jest tak głęboki, że nie sposób było nawet objąć go całego kadrem aparatu, stojąc w znacznym oddaleniu. Co więcej, widać że na bieżąco jest on jeszcze pogłębiany i poszerzany, a na kilku poziomach odchodzą boczne odwierty i wejścia do korytarzy kopalnianych.

Samo miasteczko jest super ciche i spokojne. Nic nie wskazuje na to, że tuż przy jego granicy dzieją się takie monstrualne i hałaśliwe rzeczy. Korzystając z idealnej pogody poszedłem zjeść lunch nad stawem w lokalnym parku i nie mogłem nie skorzystać z okazji uwiecznienia na zdjęciach kilku lokalnych perełek architektonicznych.

Tuż przed zmierzchem wróciłem do miejsca nieopodal wielkiego napisu „Cobar”, widocznego na chałdzie usypanej przed wjazdem do miasta, gdzie był całkiem przytulny parking, na którym już „noclegowały” też inne wypożyczone samochody, a i jeden TIR się zdrzemnął także. Od tego miejsca nie było już nawet 1000 km do Sydney. Faktycznie dystans ten można by na upartego przejechać i w jeden dzień, ale ja miałem jeszcze w planie zajazdy w trzech kolejnych miejscach, w tym jednym jutro, którego chyba najbardziej nie mogłem się doczekać…



Dzień 18 (15.02.2011)

Cobar do Parkes

Jest taki film „The Dish”, który bynajmniej nie jest żadnym cyklem porad kuchennych czy instruktarzem używania naczyń domowych, opowiada natomiast z przymróżeniem oka bardzo autentyczną historię jednego z największych o ile nie największego w dziejach ludzkości wydarzenia. Niewiele pewnie osób, które miało w swoim życiu szansę w nim uczestniczyć zastanawiało się wówczas jak to było możliwe, że cały świat, któremu było to dane, zasiadł wówczas w jednej chwili przed szczytem ówczesnego środka masowej komunikacji – telewizorem. Gdzieś pomiędzy 20 a 21 lipca 1969 roku nadawano tam tylko jedną audycję (i to bez reklam) której istotą było to, że pewien koleś wygramolił się z ciasnej puszki i odcisnął ślad buta na piasku, wygłaszając przy tym kilka patetycznych kwestii. Można z grubsza tak to ująć, ale można też powiedzieć, że wówczas jak nigdy przedtem i nigdy potem, ludzkość przez kilkadziesiąt minut nie była równie zjednoczona, co wtedy gdy Neil Armstrong na oczach setek milionów spełnił jeden z odwiecznych snów o dotknięciu Księżyca.

Wszystko, co wówczas można było zobaczyć, pochodziło zaledwie z trzech anten, które były w stanie odbierać tę transmisję na żywo. Tą, która dała najlepszy obraz i z którą pozostano przez praktycznie całość transmisji telewizyjnej była ta nieopodal australijskiego miasteczka Parkes o średnicy 64 m. Przy wszystkich fikcyjnych elementach przedstawionych w filmie prawdą jest, że faktycznie łamiąc wszelkie zasady bezpieczeństwa i normy techniczne użytkowania obiektu odchylono wówczas talerz o 60 stopni przy niedopuszczalnie silnym wietrze ryzykując przy tym nie tylko zawalenie całej konstrukcji, ale też życie osób tam zgromadzonych. No i czy nie było warto?! (nota bene: NASA ostatnio po wieloletnich poszukiwaniach przyznała się, że prawdopodobnie w toku ówczesnych prac zwyczajnie nadpisała jedyne oryginalne wysokiej jakości nagrania z taśm szpulowych przed konwersją na niskiej jakości sygnał TV tego wiekopomnego wydarzenia, tracąc je bezpowrotnie – to dopiero rozbrajająca szczerość // pewnie po to żeby na zawsze ukryć całą mistyfikację ;->)

Wszystko to, jak się o tym pomyśli, robiło zawsze przynajmniej na mnie spore wrażenie. Tym większe, że ośrodek ten znajduje się kompletnie na jakimś przypadkowym pustkowiu, pośród pól z pasącymi się owcami i tak samo przeszło cztery dekady temu jak i teraz nie przypomina niczego z wyobrażeń większości z nas o tego typu urządzeniach „high-tech”. Może jednak tym większe robi wrażenie, kiedy już z odległości kilkunastu kilometrów widać ogromny talerz. Jeszcze fajniej wygląda to z bliska kiedy okazuje się, jakby stał on niczym przerośnięta antena satelitarna na miniaturowym domku (w którym upchnięto całe centrum sterowania).

Obiekt działa dalej i dzięki licznym modyfikacjom aparatury jego czułość została zwielokrotniona. Poza regularnymi pracami badawczymi wciąż jest w stanie odbierać sygnały wysyłane choćby przez błąkające się już na obrzeżach układu słonecznego sondy Voyager. Niemniej jest daleko mniej czuły niż np. będący na ukończeniu, budowany w Zachodniej Australii przez ten sam instytut CSIRO, radioteleskop ASKAP (Australian Square Kilometre Array Pathfinder) złożony z 36 zsynchronizowanych ze sobą anten.



Dzień 19 (16.02.2011)

Parkes do Orange

Pogoda wróciła do „normy” – z wczorajszego pochmurnego popołudnia dziś rozpadało się na całego. Trzeba oddać sprawiedliwość, że po wczorajszych emocjach, dojechawszy do Orange, dzień ten w zdecydowanej większości przesiedziałem w całkiem przytulnej bibliotece, w której mogłem w spokoju zredagować znaczną część poprzednich tekstów.

Jedynie popołudniem na chwilkę przejaśniło się, dzięki czemu mogłem przynajmniej uzupełnić lokalną fotogalerię.



Dzień 20 (17.02.2011)

Orange do Bathurst

Z wielkimi nadziejami patrzyłem na poranną prognozę pogody bo kolejnego miasta nie mogłem przegapić. Bathurst było pierwszym śródlądowym miastem założonym w Australii. Nie był to jednak oczywiście główny powód mojej tu wizyty. Miasto to słynie bowiem aktualnie raczej z corocznych wielogodzinnych wyścigów samochodowych organizowanych na lokalnym torze rajdowym. Najlepsze jest to, że w pozostałych dniach tor ten jest otwarty dla ruchu, stanowiąc jakby część systemu dróg miejskich. Nie mogłem nie wykorzystać więc takiej okazji!

Pogoda akurat tego dnia jakby na zamówienie dopisała. O poranku dojechałem najpierw do Centrum Informacyjnego skąd w pierwszej kolejności pozyskałem pełne informacje o mieście itp. Główną atrakcję odłożyłem na deser, a póki co poszedłem zobaczyć te historycznie ważne dla początkowych dziejów Nowej Południowej Walii i wczesnego australijskiego osadnictwa obiekty. W mieście aż roi się od starodawnych domków, jednak wiele z nich w odróżnieniu np. od Broken Hill jest w znacznie gorszym stanie. Co mnie tutaj szczególnie dobiło to to, że poza głównymi drogami w bocznych dzielnicach nie było kompletnie chodników przy drogach, co już dobitnie świadczy, że to typowe miasto dla samochodziarzy chyba ;-) Prawda jest taka, że w wielu miastach Australii system komunikacji dostosowany jest głównie dla zmotoryzowanych i sytuacja taka nie zdarzyła się po raz pierwszy. Tym razem skala tego fenomenu była jednak tak duża, że wielokrotnie skutecznie utrudniała opcję pieszej wędrówki.

Nie zraziwszy się jednak przystąpiłem do testowania jakości wspomnianego toru. Już po pierwszych metrach żałowałem głównie tego, że nie jadę tu np. moją Alfą ;) a jakąś przeładowaną „ciężarówą” która na prostych odcinkach jeszcze jako tako dawała radę, ale już pod górkę po serpentynie to ledwo ciągnęła bidulka… Radość niemniej ogromna! Po drodze kilka pit-stopów w tym jeden w najwyższym punkcie góry o wymownej nazwie Mount Panorama.

Głównym czynnikiem ograniczającym mnie przed biciem kolejnych rekordów było paliwo. W takim trybie jazdy jaki zaproponowałem widać było wręcz, jak na moich oczach strzałka paliwa z każdym metrem przejechanej drogi leciała nieubłaganie w dół, a w portfelu jakoś nie przybywało… Po kilku odcinkach z żalem pożegnałem się z torem w głębokim przeświadczeniu, że i tak na pewno wykręciłem na nim najlepszy czas z pośród wszystkich Toyot Tarago, które tam jeździły, i pomimo miejskiego ograniczenia prędkości do 60 km/h (ale klasyfikacja nie była dostępna ;-)

Tutaj moim miejscem noclegowym był parking położony w parku nad rzeczką nieopodal drogi wyjazdowej z miasta w kierunku bardzo już bliskiego Sydney.



Dzień 21 (18.02.2011)

Bathurst (przez Lithgow) do Liverpool

Przedostatni dzień przed sobotnim oddaniem samochodu miał skończyć się już w garażu podziemnym w Liverpool. Droga tam prowadziła bezpośrednio przez znane z wizyty w Ktoombie, Blue Mountains. Ciekawszym miastem po drodze wydawało się Lithgow. Do tej pory nie jestem w stanie powiedzieć, czy takie też było, bo nie było w nim nic widać na odległość powyżej kilkuset metrów maksymalnie – wszystko przez spowijającą okolicę mgłę i unoszącą się w powietrzu wilgoć.

Fajnym elementem wizyty tutaj miała być przejażdżka starodawną kolejką parową (Zig Zag Railway) poprzez okoliczne góry i doliny. W takich warunkach niestety musiałem z tego zrezygnować, bo wszelkie widoki byłyby mocno ograniczone. Niestety już drugi raz w tych górach zastała mnie taka sama sytuacją, tym razem w odróżnieniu od Katoomby nie będzie jednak szansy na powtórkę – a szkoda…

W zamian za to pokręciłem się po miasteczku gdzie po raz pierwszy od wielu dni mogłem nabyć choćby doładowanie do tej chyba arabskiej sieci komórkowej, która poza ewidentną zaletą względnie tanich połączeń do Polski miała też ogromną wadę braku zasięgu poza naprawdę dużymi miastami, tym samym stała się mało użyteczna podczas całej wycieczki, kompletnie inaczej niż planowałem. Patriotycznie patrząc to Plus GSM musi się naprawdę cieszyć, kiedy widzi jak spodobała mi się jego usługa roamingu ;)

Pod wieczór dojechałem do celu. Jednak nie ma to jak miłe powitanie, pyszna kolacja i wygodne łóżeczko do spania. Bardzo sympatyczny wieczór po wszystkich trudach podróży! Jutro już tylko sprawy techniczne, sprzątnięcie, przemycie samochodu i odstawienie go do wypożyczalni, a teraz pora wyspać się w najlepsze za wszystkie czasy!



Dzień 22 (19.02.2011)

Liverpool do Sydney

Zgodnie z regulaminem wypożyczalni przed oddaniem samochodu musiałem mu poświęcić jeszcze kilka minut na ogarnięcie go. Trzy tygodnie intensywnej jazdy i ponad 8 800 km przejechanych kilometrów, zrobiły swoje. Trzeba było troszkę przeszorować samochód. Na szczęści opcja użycia w garażu węża gaśniczego i kubła z wodą była idealna i znacząco ułatwiła całą operację.

Wykorzystując jeszcze pozostały do regulaminowej 2 pm czas, podjechałem z Anią zakupić wyżywienie najbardziej leniwemu, acz głównemu lokatorowi – kotu ;-) Niech się „bestia” cieszy, bo teraz to już do syta przez rok kolejny będzie pewnie mógł się żywić.

Ostatnią trudnością było wytyczenie trasy do Botany Road gdzie znajdowała się wypożyczalnia w taki sposób aby ominąć płatny odcinek autostrady M5, a się nie najechać za bardzo przy tym. Tutaj z pomocą przyszła niezawodna iPhone’owa nawigacja i tak dojechałem o jakiejś 1:30 pm do Jucy Car Rentals. Mój chytry plan, aby oddać samochód ze świecącym pustką bakiem się nie udał, bo stwierdzili, że obciążą moją kartę nie tylko karą (którą znałem i była mniejsza o połowę niż potencjalny koszt napełnienia zbiornika) ale też samym zatankowaniem. Nie chcąc już im tłumaczyć, że i tak im się to nie uda, bo konto też zawczasu przezornie wyzerowałem ;) już dla przyzwoitości zatankowałem im ten samochód na stacji po przeciwnej stronie ulicy, a wracając od sąsiada widziałem, że czeka już na mnie Waldek, który zajechał w międzyczasie zabrać mnie z powrotem swoim służbowym samochodem do domu.

Za dziesięć druga jechaliśmy już w najlepsze do Liverpool, kiedy odebrałem telefon od pani z wypożyczalni przypominający mi o zbliżającym się (WTF - 10 min!!!) terminie oddania auta :-D Jak to dobrze jednak czasem nie polegać na innych… podziękowałem za przypomnienie sugerując grzecznie inwentaryzację środków trwałych – był to mój ostatni kontakt z Jucy Cars, których Toyota idealnie się spisała na trasie zapewniając niezapomniane wrażenia z podróży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz