niedziela, 13 marca 2011

Through The Looking-Glass

Wellington (New Zealand)

(06 – 13.03.2011)

Wiemy już że pogoda przywitała mnie mizerna sobotniego wieczoru. Czego nie wiemy to to, że podobnie jak w Auckland, tak też w Wellington był spory problem z upatrzeniem jakiegokolwiek miejsca na rozbicie namiotu. Tak naprawdę dwa bite dni jeszcze w Aucklandzkiej bibliotece zajęło mi wyszperanie w necie pola namiotowego przy jednym jedynym hotelu dla tzw. bacpackerów, który oferował taką opcję. Wydawało się super, bo było to przy minimalnej cenie, super blisko samego centrum miasta, tuż u podnóża Mount Victoria. Zajechawszy tam wszystko było dobrze do momentu kiedy koleś z recepcji stwierdził, że pewnie nie ma problemu i mogę się tam na tydzień zatrzymać ale nie wie, czy jest tam miejsce akurat dzisiaj, bo jest jakiś koncert na który wszyscy przyjechali – i muszę najpierw sprawdzić… No cóż myślę sobie, rozumiem że wbić się do pokoju może być trudno do kogoś, ale na jakąś łąkę to chyba nie powinno być problemów… Okazało się to faktycznie trudne ogromnie, kiedy całkiem duży trawnik tego wieczoru był jeden przy drugim usłany kolorowymi namiotami tak, że miejscami nogę było trudno postawić, a co dopiero myśleć o wbijaniu śledzia. W jednym kącie wypatrzyłem ostatecznie pod jakimś krzakiem miejsce - na pewno nie optymalne, ale wystarczające, żeby wcisnąć jeszcze mój namiot.  Przy latarkowym oświetleniu o zmroku rozstawiłem kolejny raz przenośny domek.

Tej nocy prawie nie spałem i tylko zastanawiałem się czy konstrukcja wytrzyma. Deszcz jeszcze pół biedy, ale wiało przy tym tak przeraźliwie, że mimo iż mój namiot stał w kącie osłonięty w większości przez płot i krzaki telepało nim na wszystkie strony. W trakcie kilku z wielu pobudek słyszałem, że niektórzy sąsiedzi nie mieli tyle szczęścia i ich domki albo pozrywało, albo rozszarpało tego wieczoru. Nastał ostatecznie ranek szóstego marca, a skoro świt, gdy tylko wychyliłem nos na światło dzienne okazało się, że znaczna część łąki byłą już opustoszała. Zamiast jednak przenosić namiot w inną lokację pomyślałem, że lepiej będzie go raczej umocnić skoro dał już tu raz radę, szczególnie że wcale mniej nie wiało. Dobiłem na max’a śledzie i już przy normalnym świetle bardziej profesjonalnie naciągnąłem linki, niezwłocznie potem ruszyłem zobaczyć jak to prezentuje ta stolica Nowej Zelandii.

W tamtą niedzielę nie zachwyciła jednak niczym szczególnym, był to na szczęście jednak ten przypadek, kiedy pierwsze wrażenie okazuje się kompletnie nieistotne. Prognoza mówiła, że do czwartku będzie kiepsko, co mnie załamało pierwotnie, ale już w poniedziałek zaczęło się przejaśniać, a wtorek był wprost idealnie słoneczny. Dzięki temu jasnym stało się, że jest to doprawdy urocze miasto. Niewątpliwie najładniejsze pod względem zagospodarowania zatoki i przyjazności dla ludzi.

Praktycznie na całej centralnej długości linii brzegowej ciągnie się rodzaj deptaka z mnóstwem kawiarenek i pubów oraz tysiącem ławeczek. Niby nic takiego, ale kiedy okazuje się jak pięknie z jednej strony tej drogi prezentuje się cała zatoka i przeciwległe brzegi, a z drugiej widać dokładnie linię naszkicowaną przez stykające się z niebem wieżowce, wokół natomiast cisza, spokój, trawka i szmaragdowa woda – nie sposób nie powiedzieć ślicznie! Na dokładkę na całym tym obszarze działa publiczne Free WiFi – bardzo mądre rozwiązania – podoba mi się…. :)

Niewątpliwie część rzeczy w okolicy po prostu trzeba zobaczyć, jak np. Te Papa – czyli takie pewnie nie jedyne, ale największe muzeum Nowej Zelandii. Słowo muzeum konotacyjnie może być trochę mylące, bo zarówno sam budynek jak i cała w nim ekspozycja to nówka sztuka. Eksponaty też bardziej opierają się o zasadę przeżyj niż zobacz. I tak w jednym pomieszczeniu można wejść do chatki gdzie symulowane są różne stopnie trzęsienia ziemi, w innym po multimedialnej prezentacji można dźwigać różne rodzaje skał, które wypływają tutaj z roztopionego wnętrza ziemi. Mi chyba najbardziej spodobała się rozbebeszona po całej ekspozycji ogromna kałamarnica, która pływa w okolicznych wodach – tutaj można się było przekonać, że samo jej oko jest wielkości piłki tenisowej.

Innymi obowiązkowymi miejscami są oczywiście bardzo ciekawy, względnie nowy budynek Parlamentu, czy katedra – ta nowa może mniej, a ta stara znana teraz jako drewniany Old St. Paul’s jak najbardziej tak. Szczególnie natomiast podobały mi się dwa miejsca trochę mniej katalogowe.
Pierwsze z nich to Matiu / Somes Island, czyli wysepka na środku zatoki, do której jest się jednak bardzo trudno dostać, a żeby już móc wyjść z promu (który jedynie trzy razy dziennie tam zawija – więc lepiej się nie spóźnić na ten powrotny przed 2 pm) trzeba przejść dokładne oględziny pod kątem nie przemycenia czasem jedzenia, jakichś nasion, nie mówiąc już o zwierzętach. Wszystko dlatego, że wysepka ta, po wielu latach używania jako stacja kwarantanna, a w czasie wojny jako idealna miejscówka dla zainstalowania dział obronnych, od kilkunastu lat przechodzi program rekultywacji do stanu pierwotnego. Już teraz robi to ogromne wrażenie kiedy spotkać tu można unikalne gatunki jaszczurek czy wszelkiej maści żuczków, a oryginalne rośliny zdążyły przez ten czas całkiem wysoko urosnąć zakrywając kompletnie pozostałości dawnych budowli na wyspie.

Drugą naprawdę ciekawą lokalizacją jest czubek góry nazwanej imieniem Victorii. Droga podejścia jest bardzo stroma bo przesuwając się poziomo może kilkadziesiąt metrów trzeba wznieść się aż prawie dwieście ponad wody zatoki. Warto jednak troszkę się przemęczyć bo to co widać stamtąd bije wszelkie rekordy fajności ;) Po pierwsze widać lotnisko. Ktoś powie lotnisko jak lotnisko, bo pewnie nie widział tego, którego pas startowy zaczyna się i kończy w oceanie, a znajduje się na wysokości zaledwie kilku metrów nad powierzchnią na bardzo wąskim skrawku lądu. Dla niwelacji powierzchni podobno ścinano specjalnie tu całe górki. Kiedy już się napatrzyłem, na horyzoncie pojawił się samolot podchodzący do lądowania (wszystko w scenerii wschodzącego słońca). To też nie była żadna szczególna maszyna, ale w takiej odległości od pasa podejście obserwuje się już widząc samolot z góry poniżej poziomu stóp – to często się raczej nie zdarza…


Kończąc te zachwyty jedno dla „ochłody” trzeba powiedzieć na pewno. Co jak co, ale tutaj dało się już odczuć, że lato na półkuli południowej powoli się kończy. Były tu noce gdy temperatura spadała do 10-11 stopni Celsjusza przy odczuwalnych wartościach na poziomie 6 stopni. To już lekka przesada jak na lekki namiot i letnią wersję śpiworka. Kończyło się tak, że przed snem ubierałem na siebie połowę chyba walizki. Dni były jednak wciąż ładne, kiepskie początkowe prognozy się nie sprawdziły – a to najważniejsze!


Ostatniej niedzieli dzięki temu mogłem w drodze powrotnej do Auckland (skąd startował samolot na Fiji) zachwycać się po prostu rewelacyjnymi krajobrazami Nowej Zelandii. Żałowałem nawet, że kierowca tak się śpieszył, bo chętnie w wielu miejscach bym przystanął na dłuższą chwilkę. Dziwnym trafem pasażerowie jakoś nie mieli (lub nie oznajmiali) potrzeb fizjologicznych, no i niestety – wszystko co widać poniżej jest tylko widokiem z okna :(

2 komentarze: